|
Niewymiarowi goście
|
1
|
2
|
3
|
4
|
5
|
6
|
7
|
8
|
9
|
10
|
Część pierwsza
mistyczno-kabalistycznego tryptyku „Malowany świat” - pełnego ukrytych znaczeń
i zaszyfrowanych przekazów. Dla przykładu nazwa miasta Haju el-Haju powstała
oczywiście z rozwinięcia liter akronimu CTHULHU, a algorytm jest oczywiście
aluzją do Ala Gore’a ;-).
Recencja Macieja Parowskiego :-)
Dla Gosi M. - jak zwykle, za rysunki i piękno.
W podcieniu pod kolumnadą Domu Farbiarzy mógł czekać choćby cały
dzień bez obaw, że będzie się zbytnio rzucał w oczy straży miejskiej. Hondalberg
to duże miasto, ale Starski bywał już tu wcześniej, a po ostatniej robocie
niezbyt lubili się z kapitanem lokalnej straży. Niezbyt oznaczało w tym przypadku,
że Adam chętnie sprałby drania w ciemnej uliczce, natomiast Vandee wyraziłby
swą niechęć w sposób odrobinę bardziej wyrafinowany, na przykład pokazując
Starskiemu pełną gamę możliwości katowskiego koła. Oczywiście kapitan nie
chodził samotnie po mieście, a na pewno już nie zapuszczał się bez obstawy
w ciemne uliczki. Z drugiej strony młodego szlachcica formalnie chronił przywilej
neminem captivabimus, na mocy którego
żaden przedstawiciel władzy nie mógł teoretycznie wtrącić go do lochu, ani
tym bardziej torturować bez prawomocnego wyroku sądu szlacheckiego. Niemniej
Starski doskonale wiedział, że przy odrobinie dobrej woli władza może obejść
każde prawo, więc na wszelki wypadek lepiej było nie pchać się strażnikom
pod palce.
Niestety jego zleceniodawca wyraźnie zażyczył sobie spotkania na Małym Rynku
w Hondalbergu, więc Adam nie miał wyboru i musiał jakoś przeczekać te dwa
lub trzy dni, które dzieliły go od umówionego spotkania. Wynajął więc pokój
u szewca partacza, który wykonywał prywatne zlecenia jakiegoś magnata. A
że do cechu nie należał, to i pytań nie zadawał, ani biegać z donosem do
władz specjalnie nie miał ochoty. Wiadomo, miasto broniło interesów cechów.
I tak każdego dnia między jedenastą a pierwszą pojawiał się na rynku czekając
na tajemniczego „przyjaciela z Panajahary”, jak jego zleceniodawca podpisał
się był na liście. List zresztą wyglądał na dzieło osoby niespełna rozumu
lub też przynajmniej pragnącej za taką uchodzić. Gdyby nie całkiem konkretna
i przekonywująca sakiewka dołączona do listu, Starski cisnąłby papier w ogień
i przyjął jakąś normalniejszą robotę.
Tak więc czekał. Jednak podobnie jak Hondalberg nie był najlepszym miejscem
na spotkanie, tak rynek nie był najlepszym miejscem na długie oczekiwanie.
Za dużo ludzi, zbyt wiele hałasu, za łatwo przez przypadek wpakować się w
kłopoty.
Na dodatek Sakriver nudził się niemożebnie i nie dawał mu chwili spokoju.
Sakriver był złośliwym demonem, który kilka lat temu zamieszkał w głowie
Adama w wyniku nieopatrznego wejścia w pentagram w połowie magicznej inkantacji.
Starski stracił wtedy przytomność i ocknął się kilka godzin później ze skrzekliwym
głosem złorzeczącym mu pod czaszką. Przeżył z nim jak we śnie kilkanaście
miesięcy lub może nawet dwa lata. Nie pamiętał dokładnie, bo cały czas balansował
na granicy obłędu, szczególnie gdy Sakriver usiłował przejąć kontrolę nad
jego umysłem. demon przeliczył się jednak. Adam przeżył, choć przybyło mu
sporo siwych włosów i kilka nerwowych tików.
Zresztą długo nie wiedział, co mu jest. Wyjaśnił mu to dopiero
pewien żydowski mag, którego w jakimś pijackim widzie o mało nie zarąbał
mieczem na stopniach jego domu. Na szczęście był wtedy zbyt pijany i nie
trafił, przewracając się w śnieg u stóp maga, a starzec celnym ciosem okutej
żelazem nagojki pozbawił go przytomności. Mógł go właściwie zostawić, by
zamarzł tam w rynsztoku Vacalares, ale zamiast tego zabrał do swego domu
i zbadał. Ot, głupiec miał szczęście i trafił na dobrego człowieka.
„Masz w głowie demona, młody człowieku” — powiedział — „Nie w
mojej mocy, go stamtąd wypędzić.”
„Ale jest jakiś sposób?”
„Zawsze jest, ale nie znam nikogo, kto potrafiłby uporać się z tym gatunkiem
(choć, jak sam rozumiesz, naprawdę dobrzy specjaliści od demonów, raczej
nie chwalą się swoją wiedzą, by nie skończyć na stosie.”
„Co w takim razie mogę zrobić?”
„Nic. Musisz do niego przywyknąć. W zasadzie najgorsze masz już za sobą.
Jeśli przetrwałeś do tej pory - a Bóg mi świadkiem, nie sądziłem, że to możliwe,
twardą masz duszę chłopcze - to dalej już sobie poradzisz. Tutaj masz magiczną
recepturę, która ci trochę pomoże.”
„Co to jest, narkotyk?”
„Nie, w żadnym wypadku, w twoim stanie powinieneś unikać wszelkich używek.
Recepturę tę dał mi kiedyś mój stary przyjaciel z Panajahary. Mieszasz składniki
z wodą, rozrabiasz w moździerzu lub w misce w proporcji jeden do jednego.
Czekasz aż stwardnieje i wyschnie i suszysz na słońcu lub kominie przez pół
dnia. Potem zawijasz w płótno i w razie potrzeby odcinasz niewielki kawałeczek,
o taki na czubek palca. Bierzesz do ust i żujesz tak długo, jak długo masz
ochotę, potem wypluwasz, nie przełykasz.”
„Pomoże?”
„Żucie pozwala skanalizować energie, którymi Sakriver próbuje cię kontrolować,
złość, niepewność, nienawiść, nawet strach wyładowują się wtedy w prostej
i dość nieszkodliwej czynności. Cały sekret. Równie dobrze mógłbyś rzeźbić
w drewnie, ale żucie jest mniej kłopotliwe i nie absorbuje rąk. Ponadto jeśli
dodasz trochę mięty, będziesz miał zawsze świeży oddech” - zachichotał.
Od tego czasu jakoś sobie z Sakriverem żyli razem. Demon nadal
gdakał mu w głowie, czasem nawet próbował podsuwać własne myśli, ale Adam
nauczył się go ignorować. A demoniczny towarzysz drażnił go już chyba tylko
dla tego, że taką miał po prostu piekielną naturę.
„Popatrz tam, no obejrzyj się, rusz głową, popatrz jaki krągły
towarek.” Adam westchnął. „Stoisz jak jaki dupek pod ścianą, zjadłbyś coś,
może jabłko.” Starski ruszył się spod kolumny i zaklął cicho. Znów prawie
dał się złapać na starą sztuczkę - demon naśladował barwę i ton jego myśli,
a miał do tego iście diabelski talent. Szlachcic cofnął się pod ścianę i
poprawił rapier. Kiedyś w końcu znajdzie sposób, aby się drania pozbyć. Choćby
miało mu to zająć resztę życia. Rzucił okiem w kierunku, gdzie Sakriver chciał
go posłać. Nie mylił się, przeciwległym skrajem rynku spacerowało od niechcenia
trzech strażników. Jak zwykle złośliwiec usiłował wpakować go w kłopoty.
„Tchórz!” zaświergotał głos pod czaszką i szarpnął struny wyrzutów
sumienia. Adam tylko mocniej zacisnął zęby. „Zaraz przejdzie” - pomyślał.
„A może nie?”. Cośś się święciło. Demon potrafił wyczuwać zbliżające się
kłopoty i zwiększał wtedy aktywność licząc, że Starski rozproszony łatwiej
popełni błąd. Szlachcic odruchowo sprawdził ekwipunek: ukryte noże, linki
i ładownice z akcesoriami na specjalne okazje.
Nagle jak spod ziemi zmaterializował się przed nim czarnowłosy
chłopiec w mniej lub bardziej nieokreślonym wieku.
- Pan jest rzezimieszkieem, prawdziwym? - szepnął.
Starski spojrzał na szkraba marszcząc brwi. Miało być groźnie, ale chyba
mu nie wyszło.
- Nie twoja sprawa - warrknął. Może za ostro, ale to znów Sakriver dał
znać o sobie.
- Ktoś cię obserwuje głuupku. Od wczoraj - parsknął ulicznik i cisnął
w Adama jakimś błyszczącym przedmiotem.
Starski odruchowo chwycił pocisk w locie. Małe, ale ciężkie. W półmroku pod
arkadami nie widział wyraźnie, co to takiego. Wysunął dłoń do światła. Ot
figurka Neptuna identyczna jak posąg zdobiący fontannę na Targu Morskim.
Podobną można było dostać za parę groszy u pierwszej lepszej przekupki. O
takiej jak ta furia wtaczająca się właśśnie w półmrok pod arkadami...
Dostrzegłszy figurkę w ręku Adama rozdarła się na całe gardło:
„Złodziej! Ludzie pomocy! Łapać złodzieja!”
chłopiec gdzieś zniknął.
„Uciekaj!” wrzasnął mu Sakriver w głowie i spróbował przejąć kontrolę nad
nogami. Starski zagryzł język aż do bólu i krokiem na tyle pewnym, na ile
było go w tej chwili stać podszedł do przekupki.
- Odzyskałem waszą własnność dobra kobieto - rzekł kłaniając się lekko
akurat tyle, ile wypadało względem mieszczki. - Niestety złodziej uciekł.
Kobiecina zamilkła. Po manierach i stroju poznała szlachcica, który nie rusz
nie wyglądał na złodzieja. Na najemnego mordercę lub żołnierza tak, ale nie
na złodzieja. Przyglądając się Adamowi podejrzliwie, odebrała od niego posążek.
- Szczęść Boże - uchyliłł kapelusza.
Kramarka wymamrotała niewyraźnie kilka słów. Może w podziękowaniu, a może
wręcz przeciwnie. Odwrócił się na pięcie. Nie miał zamiaru czekać, aż zjawią
się zwabieni rwetesem strażnicy. Kobiecina na szczęście nie wiedziała o jego
prywatnych zatargach z Vandee’m. Dla niej każdy szlachcic był kimś, kogo
twarda ręka prawa chroniła na pewno mocniej niż prostą, niezamożną mieszczkę.
Co umożliwiło Adamowi ulotnienie się po cichu. Na nieszczęście
ze spotkania dzisiaj, nici. Kimkolwiek był jego tajemniczy „przyjaciel z
Panajahary”, będzie się musiał uzbroić w cierpliwość. Tymczasem ruszył pewnym
krokiem w kierunku kwatery. Znudzony liczył kroki. Przedwczoraj wyszło mu
1215, wczoraj 1222, ciekawe, czy i dzisiaj uda mu się poprawić ten wynik?
Zaraz za skrzypiącym na wietrze jak zarzynane prosie szyldem rzeźnika skręcił
w boczną uliczkę prowadzącą skrótem do jego szewca. Nagle kątem oka dostrzegł
jakiś ruch za węgłem najbliższego domu. Dłoń automatycznie powędrowała ku
rękojeści rapiera. „Zasadzka!” usłyszał wycie pod czaszką. W takich chwilach
Sakriver okazywał się nieoceniony. Może był złośliwy do obłędu, ale na szczęście
nie był pozbawiony instynktu samozachowawczego. Z tego czego dowiedział się
od żydowskiego mędrca, gdyby zginął, demon pozostałby przywiązany do jego
ciała aż do momentu, gdy ostatnia kosteczka tego, co kiedyś było Adamem Starskim,
obróciła się w pył. Co dla Sakrivera mogłoby oznaczać nawet kilka stuleci
uwięzienia w tym samym miejscu bez żadnej żywej istoty do dręczenia — od
tego nawet demon może oszaleć.
Tymczasem napastnicy ufni widać w swą liczebną przewagę wyszli
z ukrycia. Było ich sześciu: czterech przed nim i dwóch za plecami. Dwaj
ostatni widocznie ubezpieczali towarzyszy od strony ulicy, z której przyszedł.
Nie widział ich, ale dzięki Sakriverovi dokładnie wiedział, gdzie są. Zmysły
demona, do których za przyzwoleniem złośliwca uzyskiwał dostęp, były znacznie
lepiej rozwinięte od ludzkich i uzbrajały go w chwili zagrożenia nadnatruralne
możliwości percepcji.
Ci z przodu wyszli na niego z obnażoną bronią nie bawiąc się w żadne groźby,
nie fatygując się nawet, by dla pozoru rzucić chociażby zwyczajowe „Wyskakuj
z sakiewki!”. Znaczy się polowali na niego. Znaczy się byli znajomymi „przyjaciela
z Panajahary”. Niekoniecznie dobrymi. Sześciu drabów w wąskiej uliczce to
aż nadto, by załatwić jednego człowieka.
Pękła tama i włókna jestestwa Sakrivera przeniknęły do żył i mięśni
człowieka przejmując nad nim kontrolę.
Pierwszy z lewej, był widać trochę odważniejszy od towarzyszy, gdyż wysunął
się pół kroku do przodu. Zginął nim zdążył się poruszyć. Dzięki Sakriverowi
Starski czytał w myślach przeciwnika i wiedział, co tamten zamierza zanim
drab sam to sobie uświadomił. Zarośnięty olbrzym za plecami chciał pchnąć
rapierem w odsłonięte plecy szlachcica. Zardzewiały, pewnie nigdy nie czyszczony,
ciężki kawaleryjski rapier przeszył jednak tylko powietrze pod łokciem Adama.
Zbyt wolno, zbyt wolno, zbyt wolno. Nie zdążył cofnąć, gdy nie wiadomo jak
i kiedy w tył na oślep ciśnięty sztylet frygnął, błysnął i z mlaskiem wbił
się w jego oko. O ziemię uderzył równo z bratem, gdy czubek rapiera Adama
siejąc i kapiąc kroplami krwi z rozerwanego właśnie gardła skręcił, odwinął
i cicho zbił zasłonę czwartego. Szczęk, błysk, jęk, trup. Dopiero teraz do
pozostałych dwóch dotarło, że towarzysze już leżą i nie żyją. Cóż jednak,
padli nim zrozumieli.
Adam automatycznie, nie myśląc o tym co robi, wytarł rapier i sztylet o skraj
płaszcza jednego z napastników. W głowie nadal kołatała mu ostatnia myśl
zabitego: „Boże, on walczy jak diabeł...” Stał chwilę drżąc cały i ciężko
łapiąc oddech. Przed oczami przelatywały mus strzępy błyskawic i barwne koła,
gdy Sakriver wracał do swojej kryjówki, gdzieś głęboko pod czaszką.
Oddawał demonowi kontrolę nad swoim ciałem, zgoda. Ale kontakt
dawał Adamowi na moment astralną więź ze swym dręczycielem, pozwalając wyrwać
co nieco z jego sekretów. Gdyby zespolenie trwało dłużej do chwili, gdy upojenie
walką nie otępia już umysłu, miałby szansę sięgnąć do samego jądra jestestwa
demona. Sakriver czmychnął więc czym prędzej. To człowiek miał być w tym
związku marionetką. „Taka jest kolej rzeczy” - myślał.
Adam roześmiał się bezgłośnie wypluwając tym samym z duszy resztki
euforii. I już prawie spokojny zabrał się do przeszukiwania zabitych. Właściwie
gdyby był w pełni normalny, pozostawiłby któregoś przy życiu, by wypytać,
co i jak. Taka finezja jednak nie była możliwa, gdy człowiek miał na karku
Sakrivera. Opróżnił sakiewki, zerwał z szyi herszta napastników medalion,
a z rękawa jego koszuli wyciągnął jakieś pismo. Na więcej nie miał czasu.
Pora znikać, zanim ktoś przypadkiem zajrzy w zaułek. Oczywiście to jego napadnięto.
Vandee zapewne by mu uwierzył, po czym ciesząc się ze wspaniałego pretekstu
i tak wtrąciłby do lochu lub dla przyjemności posłał na tortury.
Szybkim, a cichym wyćwiczonym na niejednym dachu i niejednym bruku
krokiem umknął w głąb zaułka. Związanej postaci ukrytej w cieniu za węgłem
budynku oczywiście nie zauważył. Zresztą nie była duża.
* * *
W małej zatoczce u wybrzeży Wyspy Czterech
Dębów stała niewielka karawela. Vigo wychylił się przez reling, szalupa pchana
sprawnymi ramionami szóstki marynarzy wolno sunęła ku statkowi. Z tyłu oparty
o beczkę przysiadł ponury człowiek w granatowym płaszczu. Oficer sięgnął
po lunetę. Tknięty nagłym przeczuciem skierował okular na czarną ostrogę
lądu zamykającą zatoczkę od północy. Coś mignęło między drzewami, czy tylko
mu się zdawało? Obrócił tubus, by wyregulować ostrość. Nie mylił się! To
maszt! Jakiś statek wypływał powoli zza cypla, a na maszcie nie miał żadnej
bandery. Zły znak! W tej okolicy raczej nie należało oczekiwać zbłąkanego
kupca. „Bazyliszek” też nie był co prawda handlową łajba i miał kilka rur
na pokładzie, ale przybysz miał przewagę manewru i korzystniejszy wiatr.
Zanim zdążą podnieść kotwicę, może ich już odciąć od otwartego morza. I do
tego jeszcze ich Rames Petia Ganet, który mógłby ich wspomóc swymi piekielnymi
sztuczkami, siedział daleko, w kołyszącej się na falach szalupie. chcieli,
czy nie, musieli na niego zaczekać.Trzeba było jednak powiadomić starego.
-Geza! Ludzie na stanowiska! wybierać kotwwicę, tylko po cichu - rozkazał
półgłosem bosmanowi - Ja obudzę kapitana.
Pobiegł w kierunku kajuty skrytej w tylnym kasztelu karaweli. Naokoło marynarze
ruszyli do lin.
Tym czasem na łodzi oficjalny przedstawiciel Komisji Odchyleń, Rames Petia
Ganet, dostrzegłszy, że na pokładzie „Bazyliszka” dzieje się coś niezwykłego,
ponaglał marynarzy do większego wysiłku:
-Żywiej bracia! Wybierają kotwicę! Tu o naaszą skórę chodzi!
Pióra wioseł zaczęły szybciej uderzać w ciemne wody zatoki, a Rames Petia
Ganet z konieczności bezczynny, bowiem na łodzi nie było piątej pary wioseł,
w milczeniu patrzył jak mięśnie marynarzy prężą się w wysiłku. Nawet nie
wiedzieli, jak ważny ładunek wiozą na tej łodzi. Oczywiście liczyły się też
beczki ze słodką wodą. Cenne, bo tej którą mieli na statku nie dawało się
już dłużej pić, niemniej prawdziwy skarb spoczywał w niewielkiej szkatułce
u stóp Komisarza na dnie łodzi.
W czasie gdy marynarze zajmowali się uzupełnianiem zapasów wody
Rames Petia Ganet samotnie wyprawił się do opuszczonych ruin przycupniętych
na stoku wzgórza zajmującego centralną część wyspy. W zasadzie nie były to
nawet porządne ruiny. Ot kilka kamieni i resztka bramy, których nawet nie
było widać z brzegu, bo porastające wyspę dęby zasłaniały je dość dokładnie.
I jeszcze dziura w ziemi, pozostałość po loszku lub piwnicy.
Jednak wyglądające na pozór dość nieszczególnie ruiny, skrywały sporo tajemnic.
Tu właśnie swego czasu żył i pracował Rudolf Silvernicus bez wątpienia jeden
z najbardziej ekscentrycznych, a może również najgenialniejszych Sztukmistrzów
ubiegłego stulecia Dziwne, że nawet ślad nie pozostał po jego pracowni i
bibliotece. Krążąca wśród poszukiwaczy skarbów legenda głosiła, że tuż przed
śmiercią Rudolf przeniósł je potężnym zaklęciem do innego wymiaru i tylko
raz do roku w dzień Czarnego Słońca na moment na wyspie pojawiają się wrota,
pozwalające odważnemu śmiałkowi dostać się do środka.
Komisja sprawdziła tę legendę — nie było w niej ni cienia prawdy.
Rames Petia Ganet nie szukał jednak na wyspie legendarnej pracowni — jego
celem było niewielkie zawiniątko ukryte pod na wpół zwaloną ścianą w loszku
pod ruinami. Niepozorny kawałek zetlałej już skóry skrywał skarb nielada
—prawdziwy Valpurgisometr. Rzecz dla Komisji Odchyleń cenniejszą niźli wory
złota i stosy magicznych artefaktów.
Wyglądało jednak na to, że ten skarb nie trafi do Kapituły Komisji w stołecznym
Skleihiven. Zza cypla wychynął właśnie bowiem szybki okręt i nawet komisarz,
nie znający się przecież na morskim dziele bez trudu rozpoznał smukły kadłub
„Kormorana”.
„No to jesteśmy zgubieni.” - pomyślał - „Wszystko na nic.”
„Bazyliszek” tymczasem zaczął nabierać wiatru w żagle, sposobiąc
się do ucieczki. Nie miał jednak zbyt wielkich szans. „Kormoran” dopadnie
go, zanim królewska karawela wypłynie z osłoniętej od wiatru zatoczki na
pełne morze. I jego kapitan Herman Tebenez doskonale zdawał sobie z tego
sprawę, ale stary wilk morski po prostu nie zwykł się poddawać bez walki.
Nawet komuś takiemu jak kapitan „Kormorana”.
* * *
Pokoik na poddaszu domu szewca nie
grzeszył ani wykwintnym wystrojem, ani nadmierną przestronnością. Prawdę
powiedziawszy Adam, choć olbrzymem na pewno nie był miałby spore kłopoty,
by się w nim porządnie wyprostować. Zresztą nawet chodząc lekko przygrabiony
musiał cały czas uważać, by nie zawadzić głową o jedną z grubych sosnowych
belek, na których wspierał się dach. Ale też Starski nie zwykł wykorzystywać
tego pokoju do spacerów. Co to by zresztą był za spacer? Nawet nie cztery
kroki! Wystarczała mu w zupełności prycza pod ścianą, niewielki stolik obok
niej i dwie półki pod oknem.
Właśnie usiadł za stołem i wyciągnąwszy z ciśniętego niedbale
pod oknem saka kartkę papieru i ołowiany rysik próbował wykreślić schemat
projektu, nad którym od pewnego czasu pracował. Nie szło mu to zupełnie.
Przeżycia dzisiejszego dnia sprawiały, że za nic nie potrafił skoncentrować
myśli na dość abstrakcyjnym problemie technicznym, który próbował rozwiązać.
Dobrze, że choć Sakriver, widać równie zmęczony walką, przysypiał w najdalszych
zakamarkach umysłu.
Zniechęcony bezowocnymi próbami wykreślenia czegoś sensownego, postanowił
przyjrzeć się przedmiotom, które zabrał napastnikom. Najbardziej oczywistą
sprawą były monety — całkiem przyzwoita sumka. Znaczy się, ktoś najprawdopodobniej
zapłacił zbirom za ja jego głowę. Monety były prawdziwe i nie wyróżniały
się niczym szczególnym, więc szybko podążyły do mieszka. Na dłużej uwagę
Adama przyciągnął natomiast medalion. Srebrny łeb wilka z wyszczerzonymi kłami
i dewizą, która po przełożeniu z łaciny brzmiałaby (przynajmniej tak mu się
wydawało, bo z językiem Owidiusza Starski był zawsze trochę na bakier): „Miecza
dobywaj tylko przeciw bestiom w ludzkiej skórze.”
Sentencja godna gildii zawodowych łowców wilkołaków lub innego
równie zwariowanego zakonu. Zresztą wśród takich właśnie ludzi zazwyczaj
rekrutowano najemnych zabójców. Medalion nic mu nie mówił. Zmierzył go suwakiem
logarytmicznym. Proporcje jednak nie skazywały na to, by był magiczny. Oczywiście
srebro, z którego go zrobiono samo w sobie miało określoną wartość i potencjał.
Wsunął krążek metalu do kieszeni kurtki.
Ostatnim z zabranych napastnikom fantów było pismo. Starski rozwinął
rulon papieru i zaczął czytać: „Temu kto to pismo przedstawi, należy...”
W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się tak gwałtownie, że Adam prawie
podskoczył na swojej pryczy. Tak się przyzwyczaił do alarmów Sakrivera, że
gdy ten na moment zasnął, poczuł się niemalże jak bez ręki. Odruchowo sięgnął
po leżący na posłaniu rapier, ale zaraz cofnął dłoń. W drzwiach stał bowiem
nie kto inny, jak mały ulicznik, który na rynku wcisnął mu w dłonie skradziony
posążek. Teraz jednak daleko mu było do tamtej wesołości. Prawe oko miał podbite,
a z jego rozciętej wargi kapała krew. ¦wieże rozcięcie musiało się widać
właśnie przed chwilą na nowo otworzyć.
-O jedną kradzież za dużo? - zapytał Starsski spoglądając na zbolały kłębek
nieszczęścia stojący w jego drzwiach.
-Wypchaj się! - warknął chłopczyk zupełniee nie chłopięcym głosem.
Adama gwałtownie skręciło w środku. To Sakriver wyczuł wreszcie, że coś jest
nie tak i zaczął swój zwyczajowy taniec, wszystkimi demonicznymi zmysłami
starając się ustalić, z czym ma do czynienia.
Chłopiec przekręcił zdecydowanym ruchem pierścień na palcu i maskująca iluzja
rozmyła się jak dym. Zamiast miejskiego obdartusa stał teraz przed Adamem
postawny szlachcic w zielonym kubraku i skórzanym kapeluszu ze strusim piórem.
Siniaki jednak nie zniknęły.
-Gdybyś waszmość pobiegł za mną, gdy podrzzuciłem ci ten posążek, obaj uniknęlibyśmy
wielu nieprzyjemności. Ja nie byłbym poobijany, w każdym razie.
-Ramon z Panajahary?
-W rzeczy samej. Oto połówka monety, któraa obiecałem przedstawić. - rzucił
na stół wytarty, miedziany pieniążek - Mogę usiąść?
Adam skinął głową, przykładając do wyszczerbionego krążka swoją połówkę monety.
Szlachcic tym czasem opadł na pryczę rozcierając palcem rozciętą wargę.
-Gdybyś się waszmość wtedy zatrzymał i rozzejrzał naokoło, po tej jatce,
którą bardzo zgrabnie sprawiłeś, nie spędził bym trzech pacierzy leżąc w
błocie związany jak baleron.
-Wybaczcie, nie mam najlepszych doświadczeeń z miejscowa strażą.
-Za to ja mam i owszem. Kolejny pacierz sttraciłem, na wyjaśnianiu dlaczego
lezę spętany, jak prosię obok sześciu zarżniętych w trupa drabów oraz czego
najwięksi miejscowi zabijacy mogli chcieć od kilkuletniego chłopca.
-A czego chcieli? - spytał Starski z głupiia frant.
-A to muszę wszystko od początku... Masz mmoże waszmość coś do przepłukania
gardła?
Adam sięgnął na kupkę i sprawnie rozlał do dwóch kubków czerwonawy płyn.
Ramon upił łyk i uśmiechnął się z uznaniem:
-Całkiem znośne, znać nie kupowane w tutejjszych karczmach.
-Znalazłem w rozbitym wozie na gościńcu, rrabowanym przez trzech zbirów.
Niestety trochę za późno, kupiec już nie żył. Wziąłem trzy butelki na pamiątkę.
-Przejdźmy do rzeczy, nie chciałbym niepottrzebnie nająć czasu. W mieście
jest w końcu człowiek, który najął tych sześciu.
-W czym rzecz?
-Jesteś waszmość jedynym spośród znanych mmi mieczy do wynajęcia, który zna
się na jeometrii, algebrze i naukach ścisłych. Masz co prawda reputację szaleńca,
ale sądzę, że są to tylko plotki gminu, który wszędzie doszukuje się tajemnicy.
A ja potrzebuję człowieka, który potrafi odróżnić logarytm od algorytmu.
-Na co wam ta moja wiedza? Chyba nie zamieerzacie zlecić mi zabójstwa jakiejś
liczby niewymiernej? Nieźle robię mieczem, ale to chyba nie wystarczy.
-Nie dworuj sobie mości Adamie. Przyszedłeem do was z naprawdę poważną sprawą.
Jesteście zabójcą ludzi i chodzi mi o to, żebyście zabili pewnego człowieka.
Wyciągając jednak od niego wpierwej pewną formułę.
-I chodzi oto, żebym, zanim poderżnę mu gaardło, upewnił się, że odpowiedź
jest właściwa, a niewdzięcznik nie próbuje łgać przed śmiercią.
-Bystrzyście panie Starski. Właśnie dlateggo was potrzebuję. - Ramon mimochodem
przesunął kubek na drugą stronę stołu.
-A można wiedzieć, czegoż to formuła?
-Można, nic tu nie jest tajne. Ale to dłużższa historia.
-Posłucham.
-W takim razie słuchajcie. - szlachcic z ppięknego grodu Panajahary wzruszył
ramionami. - Słyszeliście może o przyrządzie zwanym Valpurgisometrem?
-Coś mi się o uszy obiło. - mruknął Starskki, czując jak Sakriver pod jego
czaszką szarpie się niczym ryba na uwięzi.
Demon wiedział coś więcej. Pierwszy raz Adam zauważył, by złośliwiec czegoś
się bał. Modląc się, aby niepokój Sakrivera nie odbił się na jego twarzy,
kontynuował:
-To legendarny na wpół magiczny, na wpół mmatematyczny przyrząd skonstruowany
przez sławnego sztukmistrza Rudolfa Silvernicusa, podobno na podstawie zapisków
pewnego szalonego Araba, ale może to tylko złośliwe plotki rozsiewane przez
zawistnych konfratrów.
-To plotki. - potwierdził Ramon, o ułamek sekundy zbyt szybko. Gdyby nie
Sakriver, Adam pewnie nawet by tego nie zauważył, ale jednym ze złośliwych
nawyków demona było podkręcanie paranoi Adama, dzięki czemu szlachcica bardzo
trudno było oszukać. Przynajmniej wszystkim poza Sakriverem.
-Podobno jest to coś w rodzaju mechanicznoo-logiczno-algorytmicznego analizatora
przepływów Multiversum, umożliwiającego uzyskiwanie lokalnych przybliżeń
kamienia filozoficznego.
-Dużo waszmość wiesz - gwizdnął Panajaharcczyk z uznaniem.
-Staram się być na bieżąco. Zarówno jeśli chodzi o nauki ezoteryczne, jak
i sztukę, czy politykę.
-To zdecydowanie wykracza poza powszechną wiedzę, nawet w kręgach akademickich.
-Trafiłem kiedyś w kiblu biblioteki uniwerrsyteckiej na ściągę, zgubioną
tam widocznie przez jakiegoś żaka, który widocznie przed egzaminem dostał
ataku sraczki ze strachu przed egzaminem.
-Żarty sobie waszmość stroisz!
-Absolutnie! To szczera prawda. Takie rzecczy się zdarzają. Czasem najciekawszą
wiedzę można znaleźć w najgłupszym miejscu. Jednego wszakże nie wiem: do
czego właściwie służy kamień filozoficzny?
-W największym uproszczeniu: do rozstrzygaania problemów filozoficznych.
Można go na przykład spytać o istotę bytu.
-I udziela odpowiedzi? Kamień?
-Kamień to nazwa, którą my, ludzie nadaliśśmy temu dziwacznemu obiektowi.
Równie dobrze można by go chyba nazwać kwiatem, czy klejnotem. Odpowiedzi
owszem udziela, ale cała sztuka polega na tym, żeby je później zrozumieć.
Do legendy przeszła odpowiedź, której projekcja kamienia udzieliła podobno
Silvernicusowi, gdy zadał jej pytanie o istotę bytu.
-...?
-„Istotą bytu jest przechowywanie znnaków w nicości i jedności.”
Demon w głowie Adama zaczął chichotać przeraźliwie.
-Nie rozumiem.
-Nikt tego nie rozumie, ale odpowiedź zapiisaliśmy, może w przyszłości ktoś
z naszych następców ją pojmie.
-Zapisaliśmy?
-Pora odkryć karty mości Starski. Przysyłaa mnie Wielka Loża Sztukmistrzów
z Panajahary.
-Nie macie najlepszej reputacji.
-Popełniamy błędy jak każdy, kto stara sięę coś robić dla ludzi, a że ich
nie ukrywamy, to i nie mamy najlepszej opinii.
-Za to podobno solidnie płacicie.
-A to też plotki. Jak wszyscy, my też mamyy ograniczony budżet.
-To na co mogę liczyć?
-Na zwrot kosztów poszukiwań plus dziesięćć procent prowizji.
-Ile tego będzie, tak na oko?
-Tego nie wiemy, ale obawiamy się, że poszzukiwania będą długie i kosztowne.
-A skąd wiecie, że nie będę przedłużał posszukiwań w nieskończoność? - szlachcic
uśmiechnął się pod wąsem.
-Z dwóch powodów mości Adamie: po pierwszee człowiek nieuczciwy nigdy nie
zadałby takiego pytania. Po drugie, możecie mi wierzyć kawalerze, że szukając
waszmości dokładnie upewniłem się, z kim będę miał do czynienia i wiem, lepiej
może nawet niż wy sami, jakim człowiekiem jesteście. A jesteście nie tylko
uczciwi, ale jeszcze ciekawscy jak kot. I dla zaspokojenia tego demona, co
wam (wybaczcie kawalerze hiperbolę) siedzi pod czaszką, będziecie się starali
możliwie szybko doprowadzić poszukiwania do końca.
-W takim razie, jak rozumiem, nie wiecie, kim jest człowiek, którego mam
zabić?
-Bystrzyście panie Adamie. Nie wiemy kim bbędzie, bo macie zabić ostatniego
właściciela formuły Valpurgisometru, kimkolwiek by nie był. Wiemy bowiem
z przepowiedni, że będzie to człek szalony, a w rękach szaleńca formuła ta
może być prawdziwym zagrożeniem dla świata.
Coś wewnątrz duszy szlachcica oblizało się ze smakiem, nie pozwalając jednak
swojej marionetce choćby mrugnięciem oczu zdradzić się, jak niebezpieczna
będzie ta formuła w rękach Adama.
-Wiemy jedynie, gdzie należy rozpocząć posszukiwania - kontynuował Ramon
- według zapisków Rudolfa Silvernicusa possszukiwania należy rozpocząć za morzem,
w ziemiach należących już do Orientu, a konkretnie w mieście Haju el-Haju.
-Nigdy tam nie byłem.
-Ale wiecie, jak tam dojechać.
-Jak każdy, kto choć trochę potrafi czytaćć mapy.
-Nawet nie wiecie, mości Starski, jak rzaddka to umiejętność. Zdecydowanie
nie doceniacie wykształcenia, które zdobyliście. To jak, podejmujecie się?
-Owszem, mości Ramonie.
-W takim razie oto sakiewka na pokrycie pooczątkowych wydatków, a do glejt,
który da wam dostęp do kredytu w każdym z domów bankowych, które współpracują
z naszą Lożą.
Na stole wylądowała sakiewka, trzeba przyznać całkiem pokaźnych rozmiarów.
Starski zajrzał do środka. Złoto, srebro, trochę miedzi. Można było za to
kupić wszystkie dobra jego ojca, którego przecież stać było, by posłać dwóch
synów na całkiem dobre uniwersytety. (Nie na wiele to się jednak zdało, bo
Benedykt nie miał cierpliwości do ślęczenia nad książkami, a młodszy syn
barona Starskiego ciągle pakował się w jakieś kłopoty).
-Lepiej chyba kawalerze żebyśmy opuścili HHondalberg najszybciej, jak się
tylko da. Mimo całej mojej magii nie wiem bowiem, kto mnie napadł, a lepiej
złego nie kusić. Kiedy będziecie gotowi do drogi.
-Do zmierzchu jeszcze trochę czasu, choćbyy zaraz.
-To dobrze, bo znam gościnny dom tuż za miiastem, gdzie możemy się zatrzymać,
tam przekażę wam mapy i dopowiem resztę.
-W takim się zbierajmy się do drogi - Adamm kiwnął głową i podniósłszy się
z pryczy zabrał się za zbieranie swojego skromnego dobytku.
Ramon przekręcił pierścień na palcu ponownie upodobniając się do miejskiego
urwisa. W chwilę później obaj mężczyźni opuścili dom szewca, pozostawiając
rzemieślnika w nieświadomości, dlaczego jego lokator opuścił opłacony przecież
na kilka dni z góry pokój.
Przyczynę znał tylko mały synek szewca, który akurat tego dnia przeglądał
dwa rękopisy wycyganione od ulicznego handlarza (jeden o smokach, a drugi
o podstawach zielarstwa i przyczynach oraz sposobach leczenia niestrawności),
który podsłuchał cała rozmowę przytknąwszy ucho do przewodu kominowego. Tajemnicza
historia o Sakriverze, z której prawdę powiedziawszy zrozumiał niewiele,
miała go w przyszłości natchnąć do wielkich czynów. Ale to już zupełnie inna
historia.
* * *
Dragan przywiązał konie do złamanego drzewa. Na luźnym sznurze, aby mogły
pożywiać się rosnącą wokół trawą. Marta patrzyła na jego opalone ramiona.
Lubiła tak spoglądać ukradkiem, jak krząta się przy zwierzętach. mimo tylu
lat spędzonych razem, ciągle przecież odnajdywała w nim coś co ją fascynowało
i sprawiało, że to ciepłe uczucie w okolicach serca, które odczuwają tylko
prawdziwie zakochani nadal jej nie opuszczało.
-Słyszałam po drodze strumień, Dragan. Pójjdę po wodę.
-Dobrze, tylko nie dźwigaj za dużo i uważaaj na siebie - odparł nie odwracając
się. Niby zamyślony, ale w głosie słyszała miłą dla serca troskę.
Marta chwyciła wiaderko i nucąc cichutko pobiegła przez las w kierunku, skąd
słyszała szmer strumyka. Nie uszła nawet trójsta kroków, gdy ścieżka rozszerzyła
się w niewielką polanę, której środkiem pomykał żwawy leśny strumyk. Dno
było gliniaste, a woda przejrzysta. Dziewczyna podeszła do brzegu i przykucnąwszy
zanurzyła wiadro w toni, starając się nałapać niezmąconej wody z samego środka
nurtu. W zamyśleniu spoglądała, jak na szklistej powierzchni strumienia naokoło
kubełka formują się wiry i zmarszczki. Nagle za sobą usłyszała jakiś hałas.
Poderwała się gwałtownie, wyrywając wiadro z wody.
Z lasu wyjechał szlachcic na karym koniu. Ubrany był starannie, aczkolwiek
bez zbytniego zbytku. Czarny strój dobrano do podróży raczej, a nie by błyszczeć
na dworach. Jedyną odrobiną ekstrawagancji był obszerny kapelusz ze strusim
piórem. W dłoni trzymał obnażony rapier.
-Wybaczcie panienko. - odezwał się nieznajjomy - Którędy do drogi?
Dziewczyna otwarła usta, ale ze ściśniętego strachem gardła nie wydobył się
żaden dźwięk. „Szlachcic z bronią w środku lasu! zrobi ze mną, co zechce!
Nawet nie krzyknę, bo Dragan przybiegłby na pomoc i głupio zginął.” - przemknęło
jej przez myśl. Jeździec tymczasem stał nieruchomy, wyraźnie zaskoczony milczeniem
dziewczyny. Wreszcie spojrzał na trzymaną w dłoni klingę i w nagłym olśnieniu
wsunął ją do pochwy.
-Wybaczcie panienko, że przestraszyłem. Zaaskoczyli nas zbóje na królewskim
trakcie i zmuszony byłem salwować się na przełaj przez las. Drogę zgubiłem.
Adam Starski jestem. z Krewnoroga, herbu Głowacz - szlachcic przedstawił
się pełnym tytułem, jakby to samo w sobie dawało niechybną rękojmię jego
uczciwości. Widocznie jednak jego gest i przyjazny ton głosu, przekonały
w końcu dziewczynę, że raczej nic jej z jego strony nie grozi, bo (drżącym
jeszcze co prawda głosem) odpowiedziała:
-Do drogi blisko panie. Ledwie kilka krokóów. Obozujemy tam z mężem. Zaprowadzę.
-Wdzięczny będę niezmiernie - odparł szlacchcic, zarzucając na ramię czarny
płaszcz, który zsunął mu się podczas chowania rapiera. Spostrzegawcze oko
Marty dostrzegło dziurę po kuli. Cóż, szlachcic wyglądał na takiego, co to
nie z ziemi, a z robienia bronią żyje.
Rychło dotarli do skraju lasu, gdzie Dragan właśnie rozpalał ogień pod miedzianym
kociołkiem zawieszonym nad ogniskiem..
-Adam Starski z Krewnoroga, herbu Głowacz - przedstawił się szlachcic ponownie
- szczęście panie, że na waszą żonę w lesiie natrafiłem, bo jeszcze do jutra
jechałbym przez chaszcze nie wiedząc, że tuż obok mam drogę.
-Zbłądził uciekając przed zbójcami - wyjaśśniła Marta.
-Zjecie panie z nami wieczerzę? - spytał DDragan, odkładając na bok niepotrzebne
już krzesiwo i hubkę.
-Z miłą chęcią, bo mam tylko suchy prowiannt, ale mogę podzielić się winem
- podziękował Adam, zsiadając z konia - Taa droga prowadzi do Ygres, czy Veluvium?
Chciałbym dostać się do Ygres.
-Macie panie szczęście, to prosta droga doo morza. Chyba nawet szybciej dojedziecie
tędzy, niż królewskim traktem.
Barczysty mężczyzna odebrał od żony wiadro i napełnił kociołek wodą. Martę
zawsze dziwiło to, jak łatwo i bez problemów Dragan nawiązywał kontakt z
dopiero co spotkanymi ludźmi. Jakby już po pierwszym zdaniu nieznajomego
potrafił stwierdzić, czy ma do czynienia z dobrym, czy ze złym człowiekiem.
-Można wiedzieć, czemu jechaliście panie ddo Ygres? - spytał - To w końcu
raczej wioska rybacka niż prawdziwy port i porządnego statku tam nie uświadczysz.
Chyba, że to tajemnica, w takim razie wybaczcie moją ciekawość.
-Nie taka wielka tajemnica. Jechaliśmy wraaz z towarzyszem na spotkanie z
kapitanem, który miał nas przeprawić przez morze. Jako, że zdążamy do Orientu,
umówiliśmy się z człowiekiem, który ma reputację raczej przemytnika niż uczciwego
kupca i wolał nas podjąć z miasta, gdzie królewscy urzędnicy nie zaglądają
zbyt często - szlachcic wzruszył ramionami.
-A co z pana towarzyszem? Mam nadzieję, żee nic mu się nie stało? - w głosie
Dragana słychać było rzeczywistą troskę.
-Straciliśmy się z oczu, gdy wypadli na naas zbójcy, ale to człek kuty na
cztery rogi, więc sądzę, że też wyszedł cało. Gorsza, że się zgubiliśmy,
a bez niego nie mam, co wsiadać na statek.
Marta w tym czasie wsypała do zupy przechowywane w sakwach na wozie jarzyny
i niewielki kawałek mięsa z jakiegoś ptaka widocznie upolowanego przez Dragana.
-Macie może panie sól? - spytała.
-A, owszem - Adam wstał i sięgnął do sakwyy - Też trochę kolchatki, maggi,
ziele północne, estragon i nawet pieprz, ale używajcie oszczędnie, bo drogi
- powiedział wręczając dziewczynie pęk skóórzanych woreczków.
-A wy dokąd zmierzacie? - spytał siadając obok nabijającego właśnie fajkę
Dragana.
-Też do Ygres na jarmark - odparł mężczyznna zaciągając się dymem z czarnego
jałowca. Marta trochę wróży i sprzedaje zioła, a ja zatrudnię się jako cieśla
przy naprawie łodzi u znajomych rybaków, może komu jaki mebel też wystrugam.
Znają mnie w Ygres dobrze to i się trochę grosza zarobi. Będzie jak znalazł
na zimę, gdy nijak się z wozem włóczyć po kraju.
-A wy cyganie, czy jak? Nie wyglądacie przzecież.
-Wolni ludzie po prostu. Życie na wozie maa swoje zalety. Podatków człowiek
nie płaci, do wojska go nie wezmą, a jak wielkie miasta omijać, to i inkwizycja
się Marty nie czepi. Tyle, że co to za życie dla kobiety -uśmiechnął się
spoglądając na Martę.
Adam ze zrozumieniem pokiwał głową. Tak to już jest na tym świecie, że jeśli
człowiek, ci nie miał tego szczęścia, by urodzić się szlachcicem, spróbuje
założyć rodzinę, zaraz znajdzie się ktoś silniejszy, kto spróbuje zaciągnąć
go do niewolniczej pracy. Samotny mężczyzna może być wolny, bo w końcu niewiele
mu do życia potrzeba. Ale rodzina, zwłaszcza rodzina z dziećmi zniesie największe
upodlenie, żeby jakoś przetrwać. Chwilę siedzieli tak w milczeniu, Dragan
ćmiąc fajkę, Marta mieszając powoli dochodzącą zupę, a Starski przypatrując
się ogniowi. W końcu jarzyny rozgotowały się i zasiedli do posiłku.
-Mogę o coś spytać - zagadnął Adam miedzy jedną a drugą łyżką zupy.
-Pytajcie - odparł Dragan, na pozór bez waahania, ale na jego brodatej twarzy
pojawił się nagle wyraz czujnego skupienia -
Najwyżej nie odpowiem. - uśmiechnął się.
-Ty i Marta jesteście prostymi ludźmi, a jjednak mówicie, jakbyście niejedną
książkę w życiu przeczytali. (Ani nie widać po was zwykłej ludziom niskiego
stanu bojaźni i układności względem lepiej urodzonych - pomyślał, ale nie
dokończył).
-Znać po waszmości, żeście dobrym człowiekkiem - skłamał Dragan przełykając
kolejną łyżkę zupy.
-To prawda - skłamał Adam. „Dopóki ttrzymam pod kontrolą Sakrivera” - pomyślał.
-Możemy mu powiedzieć Dragan, on nas nie zzdradzi przed Komisją - wtrąciła
się milcząca dotąd Marta.
-Tak? - mężczyzna spojrzał na nią pytającoo.
-Jest nawiedzony, ma w sobie astrala. Czujję to.
-W takim razie ty opowiedz. Mi to nigdy niie wychodzi. Zaczynam opowiadać
o komputerach, lodówkach, bramach międzywymiarowych i efektach kwantowych
i ludzie nic z tego nie rozumieją.
Marta kilkoma szybkimi ruchami łyżki dokończyła zupę i wytarłszy usta, rozpoczęła
opowieść, którą (gdy się nad nią później zastanowił) Starski ocenił jako
jedną z najdziwniejszych historii, jakich przyszło mu w swoim życiu wysłuchać.
Pomijając jego własną historię, oczywiście.
W oddali słońce powoli zbierało się, by zniknąć za drzewami, ustępując miejsca
nocy. Kwiaty zamykały płatki, a dzienni myśliwi chowali się w swych norach,
ustępując miejsca nocnym zwiadowcom. I tylko komary bzyczały niestrudzenie,
domagając się swojej zwyczajowej daniny krwi.
-Kiedyś mieszkaliśmy w zupełnie innym świeecie. Takim jakim wasz może się
stać za kilka stuleci. Trudno go opisać w dwóch słowach. Ludzi było znacznie
więcej. Czasem w jednym mieście żyło tylu, co tutaj w całym kraju. Dzięki
odkryciom uczonych nasi chłopi mogli bez trudu wszystkich wyżywić i sami
też nie cierpieli głodu. Większość prostych prac wykonywały za nas maszyny...
-Co to są maszyny? - spytał Adam, zaskoczoony, że z ust prostej dziewczyny
usłyszał słowo, pochodzące z prac akademickich znanych tylko wąskiemu kręgu
wtajemniczonych - jeśli oczywiście nie liczyć takich wścibskich sukinkotów
jak Starski.
-Wiesz jak działają żarna we młynie? - spyytał Dragan, a Marta spojrzała
na niego z niemym wyrzutem: „Miałeś nie przeszkadzać Dragan”.
Ten przechwyciwszy jej spojrzenie skinął przepraszająco głową i odstawiwszy
pustą już miskę mruknął:
-To ja pójdę po wodę.
-Woda obraca koło młyńskie, którego ruch zza pomocą przekładni i kół zębatych
przenoszony jest na kamień młyński, co uciera zboże.
-No właśnie - Marta klasnęła w dłonie - Too jest właśnie prosta maszyna.
Młynarz znalazł siłę, która porusza jedno młyńskie koło, które z kolei jest
siłą napędzającą, spiritus mobilis lub jak u nas mówiono: silnikiem maszyny.
A potem za pomocą sprytnej sztuczki jego ruch jest zamieniany w użyteczną
pracę: mielenie ziarna.
-Koła wodne napędzały wasze maszyny?
-Też, ale jest wiele różnych sił, których można do tego użyć: jest wiatr,
jest moc drzemiąca w piorunach, jest ciepło, które powstaje, gdy spalamy
drewno, węgiel, czy oliwę.
-Jak ciepło może coś poruszyć - Adam unióssł brwi.
-Możesz zagrzać wodę, która zmieni się w pparę, która poruszy silnik, tak
jak podnosi pokrywkę na garnku z zupą.
Adam pokiwał głową, jak dotąd wszystko rozumiał.
-Można tez użyć sprężyny, czy wahadła, takk jak w waszych zegarach. Można
nagrzać silnik od słońca w ciepły dzień. Sposobów i sposobików jest mnóstwo.
Ale posłuchaj lepiej jakie mieliśmy maszyny: mieliśmy wozy bez koni jadące
od nich wielokroć szybciej, maszyny co pozwalały nam latać jak ptaki, maszyny
przesyłające w mgnieniu oka obrazy i słowa na wielką odległość, maszyny które
pozwalały spisywać w swoim wnętrzu książki, a mieściły ich więcej niż wasza
największa biblioteka...
-W to nie uwierzę!
-Uwierz Adamie. Po prostu zapisywały maluttkie znaczki na ziarnkach piasku,
a potem za pomocą czegoś takiego jak szkło powiększające, pozwalały je odczytywać.
„W zasadzie nie kłamię.” - pomyślała dziewczyna - „Ale jak inaczej komuś
stąd szybko opisać komputer i krzemowy układ scalony. Dobrze, że Dragan poszedł
po wodę. Mam tylko nadzieję, że nie spróbuje budować takiej maszyny na podstawie
mojego opisu!”
-A nazywaliśmy je komputerami, co po naszeemu znaczyło „liczydło” lub „abak”,
bo wiesz, uczeni mężowie wymyślili je po to, aby za nich liczyły. Najlepsze
jednak były chyba maszyny, które robiły za nas pranie, zamrażały jedzenie,
żeby pozostało świeże, zmywały naczynia lub same kroiły bekon w plasterki
lub zmywały naczynia. - zakończyła zgrabnie, widząc Dragana wracającego z
dwoma wiaderkami wody.
-Zrozumiałem kochanie, dobrze, pozmywam! -- roześmiał się udając naburmuszenie,
a Adam zrobił szerokie oczy: „Mężczyzna zmywający naczynia?! Naprawdę byli
nie z tego świata!” - Tylko nie zapomnij o alchemii.
-A tak - dziewczyna odruchowo poprawiła włłosy - nasi al-chemicy też odkryli
wiele rzeczy. Mieliśmy substancje, które pozwalały szybko prać i zmywać naczynia.
Mieliśmy wspaniałe pachnidła...
Dragan spojrzał na nią z uśmiechem „Ech kobiety, myślą tylko o jednym...”
-Takie których mogliśmy używać zamiast dreewna, metali i lnu do robienia
mebli, maszyn i ubrań. Mieliśmy lekarstwa na większość chorób. Rzadko kto
na przykład umierał na zarazę.
-I nic nie robiliście, skoro maszyny za waas pracowały. Zupełnie jak szlachta
- uśmiechnął się Adam.
-Praca była, tylko mniej pracy rąk, a więccej takiej, co wymaga myślenia,
jak nie przymierzając praca architekta wznoszącego katedrę - wtrącił Dragan,
wkładając kolejną czystą miskę do worka.
-Ale nie mieliśmy szlachty, wszyscy byli rrówni! - nie pozwoliła sobie przerwać
Marta.
-A królów też nie mieliście!? to kto wami rządził?
-Mieliśmy, w niektórych krajach, ale rządzziły rady wybierane przez wszystkich
mieszkańców i każdy miał takie same prawa, a jeśli nie udowodniono mu przestępstwa,
to nie można go było zamknąć w wieży. A zabić i torturować to w ogóle! Nawet
przestępcom tego nie robiliśmy!
-Toście chyba w raju żyli - rzucił Starskii, starając się, żeby w jego głosie
nie słychać było zbyt silnej ironii.
„Wszyscy równi. Akurat, zawsze są równi i równiejsi. Nawet gdy na wsi sołtysa
wybierają. Wszędzie są jakieś układy. A jak się mordercy głowy nie utnie,
to każdy silniejszy będzie mordował, żeby sakiewkę ukraść, czy dla samej
przyjemności dręczenia słabszych. Ludzie są źli z natury i muszą się bać.”
Zagryzł wargę zębami od wewnętrznej strony ust, by bólem odpędzić Sakrivera,
który korzystając z chwili nieuwagi spróbował wpleść się w jego myśli. „W
końcu kto ich tam wie, może naprawdę tak było i ich świat jakoś działał.”
-Nie we wszystkich krajach. - wtrącił Draggan - Mieliśmy też władców-tyranów,
jak u was. A do tego bronie, które mogły zabić tysiąc razy po tysiąc ludzi
w czasie krótszym niż zdołałbyś powtórzyć Osiem Przykazań.
„A jednak.” Pomyślał Starski, ale głośno spytał:
-A jak trafiliście tutaj?
-Nijak - westchnął Dragan.
-Właśnie - poparła go Marta - po prostu peewnego dnia położyliśmy się razem
spać we własnym łóżku, a rano obudziliśmy się już u was. W szczerym polu.
Jesteśmy jak rozbitkowie na nieznanej wyspie, nie wiemy, jak wrócić.
Tej nocy Adam spał niespokojnie. ¦niło mu się, że zabija Dragana i rozcina
mu czaszkę, a w środku znajduje tylko miliony ziarenek piasku pokrytych drobnymi
symbolami, prawie niedostrzegalnymi gołym okiem. Chcąc je odczytać wchodzi
na wóz, by poszukać lupy, a tam znajduje Martę w całej jej krasie Dziewczyna
zaprasza go do siebie i razem robią rzeczy za które nawet w niektórych zamtuzach
wywołałyby zgorszenie. To jak zwykle Sakriver próbował wybadać zakres obrony
jego jaźni, korzystając z tego, że wola była we śnie nieobecna. Tak jak sprawny
złodziej, który włamuje się do upatrzonego domu, gdy zapadnie zmrok i wszyscy
śpią. Zdążył się już do tego przyzwyczaić.
Niemniej, gdy rano wstał, wiedział już, co musi powiedzieć:
-Draganie, Marto, jadę za morze do przeklęętego miasta Haju el-Haju. To niebezpieczna
podróż, ale mówią, że jest tam portal prowadzący do innego świata. Nie wiem,
czy waszego, ale jeśli chcecie, jedźcie ze mną.
* * *
Ramon przeklinał swego pecha. Nie dość, że najpierw zmokli paskudnie, gdy
chciał zaoszczędzić parę godzin i zdecydował, że mimo zbierających się na
niebie chmur opuszczą jednak „Tureckiego indyka”, to potem jeszcze, gdy przestało
padać, zwabieni ogniem i nadzieją wysuszenia rzeczy w miłym towarzystwie,
wpakowali się wprost na obozowisko rabusiów. Później zgubili się z Adamem
w trakcie panicznej ucieczki, a jakby tego jeszcze było mało, postradał gdzieś
sakwę, w której trzymał pukiel włosów swego towarzysza, na wypadek właśnie
gdyby się zgubili. Bez niego nie potrafił zlokalizować Adama przy pomocy
czarów. Co gorsza, sam również pobłądził. Pozostawało mu tylko podążać na
południe, licząc, że prędzej czy później trafi na kogoś, kto wyjaśni mu,
czy droga, którą podąża prowadzi do Ygres, czy też może w zupełnie inną stronę.
Jak na złość jednak trakt był pusty i przez ostatnie kilka godzin nie trafił
nawet na ślad żywej duszy.
Przenocował przy drodze i rankiem ruszył dalej. Droga nadal była pusta. Dopiero
koło południa Ramon z Panajahary usłyszał tętent kopyt - jakiś jeździec zbliżał
się z naprzeciwka. Sztukmistrz nie spodziewał się co prawda kłopotów, bo
koń był tylko jeden, a jeźdźcowi wyraźnie się spieszyło, niemniej jego dłoń
odruchowo spoczęła na rękojeści rapiera.
„Tylko skąd te dzwoneczki” - pomyślał. Rychło jednak odpowiedź na jego pytanie
wynurzyła się zza zakrętu. Na tarantowatym koniu pędziła w jego kierunku
całkiem zgrabna panna, ubrana jednak w łaciaty zółto-czerwono-zielony kostium
i w błazeńskiej, zdobionej dzwoneczkami czapce na głowie. Ramon musiał przyznać,
ze był to jeden z najatrakcyjniejszych błaznów, jakich miał okazję poznać.
Choć dziewczyna kusiła nie zwiewną urodą księżniczki, a raczej gibką, rzeczową
ponętnością cyrkówki.
-Chodu! - wrzasnęła, gdy tylko dostrzegła panajaharczyka - Niedozwierz!
„Przecież wszyscy wiedzą, że niedozwierze nie istnieją.” - pomyślał sztukmistrz
- „Żebrosmoki owszem, nawet bandrołaaki są realne, ale czegoś takiego jak
niedozwierz po prostu nie ma! Z samej definicji!” Jednak obraz potwora rysujący
się aż nadto wyraźnie na horyzoncie jego wyobraźni sprawił, że bez wahania
zawrócił swego Błyszczka i popędził w ślad za błazenką. Za nimi z głuchym
tupotem owłosionych łap podążała bestia, rodem z najkoszmarniejszych paradoksów.
-Gdybyś panna zrzuciła tę czapkę, moglibyśśmy skryć się w lesie. Znam taką
jedną przyjemną iluzję... - zawołał zrównując się z koniem dziewczyny.
-Nie da rady, jest spleciona z siatką na wwłosy! Musiałabym się chyba oskalpować!
- zawołała dziewczyna podzwaniając w pędziie.
Konie zresztą wiedzione instynktem pędziły jak oszalałe. Sztukmistrz wiedział
jednak, że niedozwierz jest szybszy i w końcu ich dopadnie. W umyśle gorączkowo
szukał jakiegoś przydatnego zaklęcia. Niestety większość wiedzy, w która
zaopatrzyli go przed misją bracia z Panajahary, były to różnego rodzaju sztuczki
i iluzje. Może bardzo przydatne w tajnej misji między ludźmi, ale bez wielkiej
wartości w bezpośrednim starciu z rozjuszonym niedozwierzem.
Adam sięgnął do przytroczonej do pasa sakiewki, wyciągnął porcję żula, odciął
kawałek i wsadził do ust. Marta spojrzała na niego zaskoczona i szturchnąwszy
łokciem powożącego wozem męża, by zwrócić jego uwagę na dziwne zachowanie
ich towarzysza, spytała:
-Masz gumę do żucia?
-Że co? - Starski w pierwszej chwili nie zzrozumiał.
-No to, co żujesz. U nas nazywaliśmy to guumą do żucia.
-A, mówisz o żulu - Adam kiwnął głowa ze zzrozumieniem - używam tego, gdy
astral zbyt mnie ciśnie.
-Często to robisz?
-Jak najrzadziej. Inaczej mógłbym się uzalleżnić i z lekarstwa zrobiłaby
się kolejna pułapka. Czekajcie!
-Co? - Dragan wstrzymał konie na gest szlaachcica.
-Słyszycie to co ja?
-Jeźdźcy, jakieś człapanie, jakby coś dużeego.
-I dzwoneczki, - dorzuciła Marta - co to mmoże być?
-Mam złe przeczucia. Ładujcie kusze - poleecił, sam sięgając po samopał przytroczony
do siodła tuż obok sakwy.
W oddali przed nimi zza zakrętu wypadły dwie postacie - jedna bardzo błazeńska,
druga bardzo panajaharska. Przez ułamek sekundy Adam zastanawiał się, czy
nie opuścić broni, ale człapanie narastało, a Sakriver zaczął warczeć, jak
szykujący się do walki kot, więc nie zastanawiając się długo skrzesał iskrę
i podpalił lont samopału.
-Uciekajcie! Uciekajcie! Niedozwierz!
Adam wykrzywił się paskudnie. Znowu ktoś nieodpowiedzialnym eksperymentem
otworzył bramę między światem ludzi, a Zewnętrznymi Otchłaniami. Jak pamiętał
z wykładów Mericksona, niektóre eksperymenty magiczne tworzą tak silne lokalne
naprężenia materii rzeczywistości, że w innym miejscu rozrywają tkankę rzeczywistości.
Wszechświat jest jak lepka legumina i rozerwanie dość szybko się zasklepia,
jednak w międzyczasie nasz świat zasysa różne rzeczy z Zewnętrznych Otchłani,
a ponieważ Otchłanie są dość paskudnym miejscem, więc nawet najniewinniejszy
z żyjących tam stworów, który w swoim naturalnym otoczeniu miałby rangę milusiego
króliczka, tu staje się siejącą postrach bestią. Merickson zresztą postulował
dość radykalne rozwiązanie problemu przerwań. Ponieważ, jak dowodził, znakomita
większość potworów porywających, palących i mordujących zwykłych ludzi jest
efektem eksperymentów prowadzonych przez wąską, uprzywilejowaną kastę magów.
Pasożytów, którzy przez większą część życia nie splamili swych rąk pracą
cięższą nisz mieszanie magicznych odczynników, których wspiera państwo z
całym jego aparatem opresji - jedynym wyjściem jest rewolucja, która zmiecie
uprzywilejowaną kastę i odda kontrolę nad eksperymentami magicznymi w ręce
ludu, by wreszcie nowe idee i zwariowane teorie były testowane na papierze
i w głowach, a nie na zwykłych ludziach. Lubiący wszystko wywracać na nice
Adam, zapytał wtedy, czy również i swoją rewolucję Merickson będzie najpierw
testował na papierze, czy może od razu na ludziach. I wyleciał z wykładu.
Teraz jednak sam stał naprzeciw stał naprzeciw szarżującego niedozwierza,
bestii zaprojektowanej tak, jakby sam widok jej najmniejszej łuski miał sprawiać,
by jej ofiary umierały ze strachu.
-Nie zdążymy! - jęknął Dragan - Nie zawróccimy wozu, ani nie wyprzęgniemy!
Marta rzuciła się pod plandekę wyciągając w pośpiechu niewielką skrzynkę.
Adam jednak tego nie wdział, całą jego uwagę zaprzątał bowiem już całkowicie
zbliżający się niczym czarna Nemezis otchłaniec.
Zeskoczył z konia i puścił go samopas. Może Dragan wsadzi na niego Martę,
może spłoszone zwierze, mądrzejsze niż jego pan, wybierze wolność. Obok w
pełnym pędzie przelecieli panajaharczyk i wyprzedzająca go ledwie o pół łba
końskiego dziewczyna. Starski mechanicznym krokiem ruszył wprost na potwora.
Chwilę wcześniej spuścił Sakrivera ze smyczy. Nie tak jednak jak normalnie,
gdy częścią swego jestestwa hamował poczynania demona, ale całkowicie, jak
spuszcza się ze smyczy nienawiść w przedśmiertelnym boju.
Z tego, co wiedział z pism Silvernicusa z pojedynku z niedozwierzem nie można
było wyjść żywym (Rudolf, choć jak każdy szanujący się uczony podawał w wątpliwość
samo istnienie takiego stwora, to jednak z naukowego obowiązku podał w swoim
bestiariuszu zdobyty sobie tylko znanymi osobami opis stwora). Uniósł rusznicę
w górę i wymierzył. Nie liczył nawet, że coś w ten sposób osiągnie. Raczej
miał nadzieję, że huk wystrzału i dym zdekoncentrują stwora na a tyle, że
pozwolą mu wyjść poza zasięg pierwszych ciosów i zaatakować z boku lub od
tyłu. Pod czaszką Sakriver wył na pełnych obrotach, równie przerażony co Adam,
ale w swej skutecznej, demonicznej duszy uznający prymat działania nad paniką.
Chwilę trwało nim Ramon zrozumiał, co robi jego towarzysz. Kolejne kilka
sekund nim pojął, że jeśli Starski teraz zginie, to będzie musiał zaczynać
całą misję od początku, a Loża obciąży go wszystkimi kosztami, które ponieśli
do tej pory - dziwne o jakich rzeczach człowiek myśli w chwili śmiertelnego
zagrożenia. ¦ciągnął wodze tak gwałtownie, że jego siwy koń niemalże stanął
dęba i rzuciwszy jeszcze raz okiem na oddalający się coraz szybciej pstrokaty
tyłeczek błazenki, zeskoczył na ziemię. „Z rapierem i kilkoma iluzjami na
niedozwierza? Na Boga, co ja robię!” - pomyślał ruszając w ślady Adama.
Ten tymczasem szedł wprost na potwora z toledańskim rapierem w jednej dłoni
i uniesioną rusznicą w drugiej. A koszmar był blisko, coraz bliżej. Adam
zwlekał, jakby chciał lepiej wycelować. ale to tylko pozór był, bo Starski
nie celował i nie celując wystrzelił. I utrafił w sam łeb niedozwierza!
Bestia nie wiedzieć, czy naprawdę zraniona, czy bardziej może oślepiona dymem
wystrzału i zaskoczona uderzeniem rozgrzanego ołowiu w pancerną czaszkę zakręciła
się jak fryga z szybkością, o którą nie podejrzewałbyś stwora rozmiarów dwupiętrowej
kamienicy, na ślepo starając się jednak schwytać karzełka, który ośmielił
się ją użądlić.
Ale Adama już tam nie było. Ramon po raz pierwszy widział coś takiego: jego
towarzysz poruszał się, rzekłbyś, jak nawiedzony. Być może nie był szybszy
niż zwykły człowiek, ale zawsze był dokładnie tam, gdzie trzeba, by zadać
bestii jak najwięcej szkód. I zawsze unikał łap, pazurów, czy śmiertelnych
kolców.
Ale panajaharczyk nie miał czasu napawać się tym niezwykłym baletem, bo tuż
obok niego świsnął niczym bicz niesamowicie długi ogon niedozwierza. Ramon
ciął rozpaczliwie i fioletowa posoka bluznęła naokoło, czego potwór (na szczęście)
nie zauważył. Potem wszystko potoczyło się zbyt szybko: doskok, cięcie, unik.
Adam krzyczący coś poprzez ryk zwierza. Czarny kształt po prawej, cięcie,
obrót, unik. Coś z boku. Zamach. Czerwone, ziejące nienawiścią oko na łokciu
koszmarnej łapy. Gilotyna ogona tuż nad głowa. Uskok. Adam przelatujący o
cale od rozczapierzonych szponów. Pchnięcie w pustkę. Coś ciężkiego z boku.
Krótki lot. Ciemność. Ryk, ból dodający skrzydeł lub może tylko przypominający,
jak bardzo kruche są ludzkie żebra. Czerwone płaty przed oczami. Krzyk Adama.
Najeżona zębami jak jarmarczny stragan garnczkami paszcza pozawymiarowego
pożeracza bardziej delikatnych form życia tuż przed nim...
Nagle wszystko zwolniło, a może to życie rozpaczliwie czepiało się tej krótkiej
chwili, która mogło jeszcze przeżyć w ciele sztukmistrza. Starski próbował
odciągnąć uwagę potwora, ale zważywszy na okoliczności, równie dobrze mógłby
go pewnie dźgać wiklinową witką. Obrazy ze zdecydowanie zbyt krótkiego życia
Ramona zaczęły bić się między sobą o pierwszeństwo w kolejce wspomnień, które
zdążą mu przelecieć przed oczami, zanim zdecydowane chrupnięcie szczęk niedozwierza
rozerwie rdzeń kręgowy panajaharczyka. Niespodziewanie wśród tego natłoku
dostrzegł cień nadziei. Sięgnął głębiej, pociągnął i miał. Stare zaklęcie
bojowe, które kiedyś zgubił! Niewiarygodne, od lat go szukał, a tymczasem
ono leżało sobie spokojnie między wspomnieniem letnich wakacji, a zapachem
włosów pierwszej szkolnej miłości! Nie miał nawet czasu sprawdzić, czy się
nie rozplotło, po prostu zamachnął się składając mimo bólu gest zwalniający
i cisnął czarem w potwora.
Chwilę wcześniej cztery głośne wystrzały jeden po drugim rozdarły powietrze.
Kule wystrzelone gdzieś zza jego pleców czterema eksplozjami wyszarpały wielkie
rany w korpusie, głowie i prawej nodze bestii. A w chwilę później Uwertura
Jonowa rozlała się astralnym ogniem w paszczy niedozwierza. Ramon znów oślepł
na moment - nikt nigdy nie rzucał Uwertury z tak bliska. Pogrążony w ciemności
próbował jeszcze odczołgać się chociaż o klika kroków. Dwa kolejne wystrzały,
rytmiczne plaśnięcia adamowego rapiera i kwik umierającego potwora uświadomiły
mu jednak, że chyba już po wszystkim i przegapił wielki finał.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, gdy ponownie odzyskał wzrok, był Dragan
stojący kilka kroków obok, ładujący kule do bębna dziwacznej, niedużej rusznicy
z długą lufą. Kolejną, Starski ociekający fioletową posoką niby wielkanocna
baba lukrowaną polewą. „Sam pewnie wyglądam jeszcze gorzej” - pomyślał. A
trzecią, błazeńska twarz pochylającej się nad nim błazenki i jej wyszczerzone
w szczerym uśmiechu ząbki:
-Nic mu nie będzie! Tylko utytłany straszlliwie, jak to mężczyzna po dobrej
zabawie!
I zadzwoniła wesoło dzwoneczkami.
Spisane w Warszawie, marzec 2005
Zezwalam na republikację tego opowiadania
za darmo pod warunkiem podpisania tekstu: "Sławomir Dzieniszewski, Melbrinionersteldregandiszfeltselior"
i nie wprowadzania zmian w tekście bez uzgodnienia ze mną - z uwagi na
zaszyfrowane przekazy oczywiście ;-).
Część II: Kołysanie
Góra strony
|