Dla Gosi M. - jak zwykle,
za rysunki
i piękno.
Mapa świata Ad-ari-anna
Wcześniejsze przygody patrz Planowanie strategiczne w mojej obecności.
Uciekłszy od rodziny, a zanim jeszcze spotkaliśmy się w Górach
Libanu, Ad-ari-ann z Sumerii chwytał się wielu zawodów: był najemnym żołnierzem
w Babilonie, gladiatorem w Ugarit, rabusiem grobów w Kam-t, wykidajłą w nocnej
karczmie Megiddo, połykaczem węży w Aszur, łowcą czarowników w Mari. Tym razem
jednak los zaniósł go na zachód do stolicy Imperium Keftiu, gdzie w stołecznym
Knossos, roztrwoniwszy resztki skarbu zbójców zaciągnął się był w rozpaczy
do grupy awanturników, którzy pod wodzą pięknej pani kapitan rodem z Troi,
umyślili płynąć na zachód, na krańce świata, w poszukiwaniu Wysp Cynowych...
Przechyliłem się przez burtę Delfina i rzygałem jak sto demonów piekieł.
-Lepiej? - spytał, gdy przerwałem na chwile.
-Chyba… trzymaj butelkę! - kolejna partia zielonkawych wymiocin powędrowała
za burtę.
-Pierwszy raz widzę, żeby demon rzygał?
Nie odpowiedziałem, nie miałem nastroju. Jak do tej pory znosiłem podróż
całkiem dobrze, aż dwa dni temu nadszedł sztorm. Dopadł nas nim zdążyliśmy
dobić do brzegu i niemal rozszarpał statek na strzępy. Przez całą noc płynęliśmy
niesieni wiatrem na zachód, aż wreszcie nad ranem gwałtowny podmuch zerwał
wreszcie żagiel i od tej pory niosły nas tylko fale. Wreszcie koło południa
wiatr osłabł na tyle, że dało się wylać wodę, wyciągnąć wiosła i rozejrzeć
za jakimś brzegiem. Od tego czasu jednak regularnie składałem daninę Okeanosowi.
Niechybnie dała znać ciążąca nade mną klątwa, bo przecież od stuleci nic nie
jadłem. Ad-ari-ann znosił to z godnym bogów spokojem.
Nagle zagrała muszla.
Kapitan wzywa - powiedział pocierając butelkę.
Wyprysnąłem na świeże powietrze, opadłem na deski przy dziobie pokładu patrząc
jak mój pan Sumeryjczyk znika za resztkami żagla.
Kapitan stała na rufie, tuż przy sterniku, krzepkim, czarnogrzywym Dareusie
z Cymerii.
-Nie wie wiem, gdzie jesteśmy. Wiatr zniósł nas daleko ze szlaku. Statek
przecieka. - zaczęła bez ogródek. - Musimy co rychlej przybić do jakiegoś
lądu. Płyniemy na południowy-zachód. - wskazała ręką na lewo od dziobu.
Ad-ari-ann wiedział, co teraz nastąpi. Keftiańskim zwyczajem żeglarze mieli
prawo wysłuchać decyzji kapitana i dorzucić kilka słów od siebie. Dziwni lud
ci wyspiarze. Nawet ich króla, Minosa wybierała rada arystokratów. Zwykli
dużo gadać, tam gdzie trzeba było działać, ale rządzili połową świata. Nelia
i tak postawi na swoim, zwłaszcza, że sternik zawsze stał za nią murem, a
w razie potrzeby potrafił sięgnąć po swój ciężki spiżowy labrys, by pokazać
kto naprawdę rządzi na pokładzie. Pogadają, pojęczą, że chcieliby wracać do
domu, a potem i tak popłyną na zachód ku nieznanym wybrzeżom. Wiatr nadal
wiał ze wschodu, na powrót było za późno. Tydzień wiosłowania pod warunkiem,
że Delfin wcześniej się nie rozleci szarpnięty większą falą, a oni nie pobłądzą.
Skoro nawet Ad-ari-ann, syn pustyni to wiedział, to i żeglarze Neelii, twarde
wygi, choć zbierane w różnych portach od Byblos przez Knossos po Troję, nie
zaprzeczą. Pozostawała im tylko żegluga w nieznane w nadziei, że trafią na
jakąś wyspę, albo wybrzeża Libii. Sztorm zresztą przetrzebił najmniej ostrożnych.
W sumie stracili pięciu żeglarzy i prawie drugie tyle wojowników. Tylko kowala
Hefajstona wraz z jego świtą Okeanos miłosiernie oszczędził. Kur jeden wie
czemu, skoro i tak zagubili się z kretesem na bezmiarach Zachodniego Morza.
Teraz mogli myśleć jedynie o przetrwaniu, a nie o poszukiwaniu cennych metali
w zamorskich krajach.
-Już mi lepiej. - powiedziałem kładąc pazurzastą dłoń na ramieniu barbarzyńcy.
* * *
Nie licząc ptactwa i żółwi wyspa wydawała się nie zamieszkała. W oddali
widać było stały ląd. Wyciągnęli statek na brzeg korzystając z przypływu
i błogosławiąc matkę Gaję rozłożyli się byle gdzie na piasku, do cna wyczerpani
po dwóch dniach nieustannego wiosłowania. Ad-ari-ann zabrał mnie na wydmy,
z dala od obozowiska i odczopował bukłak z resztką wina.
-Bogom dziękować za stały ląd pod nogami - zacząłem, by zawiązać rozmowę.
Nie miałem ochoty patrzeć, jak Ad-ari-ann w milczeniu upija się do księżyca.
Tym bardziej, że w końcu mogły mu się pomylić butelki.
-Dziękować! - barbarzyńca wylał spory łyk spełniając dziękczynną ofiarę.
Czerwony płyn szybko wsiąknął w piasek.
-Ponury jesteś Ad-ari-ann.
-Ano, jestem - potwierdził otulając się szczelniej lwią skórą. Noc zapowiadała
się chłodna.
-Zabij go, jeśli ci przeszkadza.
-Dareusa? - spytał - Po co?
-Wrzucisz ciało do morza, pocieszysz Nielię i będziesz miał ją tylko dla
siebie.
-Nie zależy mi aż tak bardzo.
-To czemu na nią łypiesz ślepiami?
-Bo ma zgrabną kibić, umie nią ruszać i jest jedyną kobietą, którą żem widział
odkąd wypłynęliśmy z Knossos. Nie zabiję dla niej dobrego sternika.
-Za dużo myślisz Ad-ari-ann, to jest twój problem. Dareus ukatrupiłby cię
bez wahania, gdybyś miał coś, czego on pożąda.
-On jest barbarzyńcą z urodzenia, ja z konieczności. Mnie dzieckiem uczono
historii Sumeru i Akadu, a jego pewnie opowieści o dzielnych bohaterach, co
sprytnie krowy kradną. Zresztą, ma swój urok nieokrzesanego dzikusa, inaczej
nie kupiłaby go na targu w rodzinnej Vilusie. Dareus jest zadowolony z tego,
co ma: kobieta, wino i rozróba. A ja teraz chcę teraz jakiejś korony. Choćby
i Vilusy. A do tego potrzebuję złota i oddanych towarzyszy, co pójdą za mną
w ogień. Mordowanie najbardziej zdatnego z nich i przywłaszczanie sobie jedynej
kobiety na pokładzie mi nie posłuży. Zresztą Nelia nie jest z tych, co by
się łatwo dały omotać. To morska lwica Re-gan-disz, gotowa bez mrugnięcia
okiem poderżnąć gardło każdemu, kto jej się sprzeciwi. Prawdziwa córka Isztar:
wojna i miłość kotłują się w niej jak morska burza.
Zachlupotał dla podkreślenia swoich słów bukłakiem, a ja poczułem, ze znów
robi mi się niedobrze. Czym prędzej uniosłem się w powietrze i popędziłem
za skałę, by nie słyszeć rechotu Ad-ari-anna, którego moja choroba niewymownie
weseliła. Wróciłem po dłuższej chwili. Z pustymi żołądkami, ale nie z pustymi
rękami.
-Co? - spytał Sumeryjczyk, widząc, że lecę ku niemu jak na skrzydłach.
-Tam są jakieś ruiny! - zawołałem zwijając me opierzone skrzydła i lądując
u jego boku.
-O Kur! - zaklął barbarzyńca imieniem przedwiecznego potwora kosmosu, aż
skuliłem się odruchowo.
-Co złego?
-Opuszczone ruiny. Wątroba mi mówi, że to oznacza kłopoty. Wracamy na plażę.
-Ruiny, mówisz?
Niewielu ludzi lubi rozmawiać z demonem patrząc mu prosto w oczy, wchodzą
tu w grę pewnie uprzedzenia rasowe. W każdym razie Trojanka patrzyła Ad-ari-anna,
ale pytanie było w oczywisty sposób skierowane do mnie, więc odpowiedziałem:
-Wielki gmach z kamiennym dachem wspartym na ogromnych blokach skalnych,
resztki wieży, kamiennych murów i jakieś pomniejsze budowle. Pałac albo świątynia.
-Mam złe przeczucia, - wszedł mi w słowo barbarzyńca. - Zwykle gdy trafiam
na opuszczone ruiny, okazuje się, że albo mieszka tam jakiś potwór przedwieczny,
albo szalony czarnoksiężnik, albo banda fanatycznych kapłanów zapomnianego
boga marzących, żeby każdego przybysza złożyć w ofierze na jego ołtarzu.
-Na tym odludziu? - kowal Hefajston przysiadł obok na kamieniu i przysłuchiwał
się rozmowie - Kto miałby wznieść coś takiego, pasterze kóz?
-To nie taka dzicz, jak ci się wydaje. Mój ojciec, który żeglował po tych
morzach opowiadał, że gdy płynąć na zachód od kraju Feaków, na południe od
wielkiej wyspy, po środku morza jest mały archipelag zwany przez marynarzy
Maltos, gdzie nasi żeglarze płynący do Libii uzupełniają czasem zapasy wody.
Tamtejszy lud wznosi właśnie takie wielkie budowle z nieociosanego kamienia.
Mówią, że to świątynie jakichś piekielnych bogów. W każdym razie nikt, kto
zszedł na ląd poza portem, już nie wracał, a marynarze ze statków, które stały
tam na kotwicy opowiadali podobno, że nocą ze świątyń słychać potworne krzyki.
Jeszcze dalej na zachodzie, na wprost kraju Tusków jest podobno Wyspa Wież,
zwana tak, bo jej mieszkańcy chronią się przed najeźdźcami w wysokich kamiennych
wieżach. Gdzieś też jest kolonia wyklętych przez kapłanów Atlantos wyznawców
proroka Atlasa. A smoki, sfinksy i pożerające ludzi na dobranoc minotaury
kryją się pewnie za każdą skałą. - Nelia ziewnęła. - wystawiamy warty i pomyślimy
rano.
* * *
„Weźcie paru wioślarzy i zbadajcie wyspę. Poszukajcie słodkiej wody, jakichś
owoców, może uda wam się coś upolować. Ruiny omijajcie, jeśli można.”
„Boisz się moja królowo?”
„Dareusie, o włosach jak heban, jeśli nie wrócisz żywy własnoręcznie wypruję
flaki każdemu, kto z tobą poszedł. Wróćcie jak najszybciej, by wyciągnąć Delfina
na brzeg. Trzeba uszczelnić kadłub.”
„Ha! Przyniosę ci głowę każdego szalonego kapłana, który wychyli nosa z
tych ruin, moja trojańska księżniczko!”
Zapamiętajcie te słowa, bo jeśli czegoś w swoim długim demonicznym życiu
się o ludziach dowiedziałem, to tego, że jeśli kobieta powie mężczyźnie jedno,
to on na pewno zrobi coś wręcz przeciwnego. Jednym słowem zmierzaliśmy wprost
do kamiennych ruin, bo podobno Dareus usłyszał z tam tej strony szmer źródełka.
Może miał wyczulony słuch, a może po prostu liczył, ze w opustoszałym kamiennym
kikucie ni to świątyni, ni zamku, ni pałacu znajdzie porzucony przez właścicieli
skarb.
-Sandał mi się rozwiązał. Nie czekajcie. Zaraz was dogonię! - zdobny minojskimi
tatuażami wioślarz przysiadł na piasku. Ad-ari-ann spojrzał pytająco, Dareus
machał ręką. Od ruin dzieliło ich najwyżej pięćset kroków. Nie warto było
czekać na jednego marudera. Jedna głowa do podziału mniej, jeśli coś znajdą.
Z bliska ruiny okazały się większe niż mi się zdały nocą. Za kamiennym pałacem
z wielkich, choć ledwo ociosanych głazów, wił się labirynt na wpół zwalonych
budynków z żółtawego piaskowca, opierający się o samotny masyw skalny, w którym
niczym oczodoły giganta błyszczały czarne otwory jaskiń. Samotne pnie na
wpół zeschniętych oliwek i pojedyncza kępa palm daktylowych dopełniały ponurego
obrazu.
Cymeryjczyk pierwszy wszedł do środka, za ścianę na osiem stóp może wysokiego,
kamiennego muru, przez dziurę powstałą w miejscu, gdzie pień młodej oliwki
rozsadził kamienie. Kimkolwiek byli ludzie, którzy wznieśli te budowle, musieli
opuścić wyspę wiele lat temu. Mimo to stąpał cicho, ostrożnie, na ugiętych
nogach z brązowym, podwójnym keftiańskim toporem w garści, w każdej chwili
gotowy do odparcia nagłego ataku.W baśniach, które mieszkańcy Międzyrzecza
opowiadają swoim dzieciom, teraz nagle zza skały wyskoczyłby na nich demon
lub jakaś dwugłowa, skrzydlata bestia którą dzielny bohater pokonałby po heroicznej
walce dzięki magicznej broni otrzymanej od bogów. Tak jak Gilgamesz Huwawę,
czy Ninurta ptaka Anzu. W prawdziwym życiu jednak, jak mawiał Ad-ari-ann,
lepiej patrzeć pod nogi, uważając na węże i skorpiony. Złośliwe przeznaczenie
zapisane na tabliczce losu, którą Marduk odebrał bogowi Kingu, małżonkowi
pramatki Tiamat jak zwykle jednak nas zaskoczyło.
-Aaargh! - krzyk mordowanego człowieka rozdarł cieszę pustyni, nim jednak
zdążył wybrzmieć, urwał się, jak ucięty nożem.
Dareus, Ad-ari-ann oraz Tiram i Isu jak jeden mąż dopadli muru. Po Nessosie,
trzecim z wioślarzy, który został w tyle nie było już jednak ni śladu. Ostał
się tylko samotny sandał, porzucony na piasku po środku szarej równiny.
-Kur! - zaklął Ad-ari-ann, a Cymeryjczyk zawtórował mu klnąc na swoich północnych
bogów. Tiram z Byblos zmówił pod nosem szybką modlitwę do Baala, a Isu tylko
pobladł.
-Przyniosę sandał. - powiedziałem i nim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć
uniosłem się w powietrze na moich opierzonych skrzydłach. Trudno rzec, czy
uczyniłem tak wiedziony zwykłą demoniczną brawurą, czy może liczyłem, że cokolwiek
zjadło Nessosa, będzie potrzebować chwili, by go strawić i nie uderzy w tym
czasie ponownie. O takich sprawach myśli się dopiero po fakcie. W każdym
razie miałem szczęście i już po chwili stałem z powrotem obok Ad-ari-anna,
starannie obwąchując ocalały sandał.
Brązowooki Sumeryjczyk spojrzał na mnie pytająco. Skrzywiłem się paskudnie.
-Żadnej krwi, żadnych śladów, nic. Sandał też pachnie tylko Nessosem. -
mówiąc to zadrżałem. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że nawet demony, bogowie,
czy przedwieczne potwory, takie jak Lachamu mają swoje zapachy. Nawet Kur
pachnie kosmosem, sandał jednak nie woniał niczym. W jednej chwili zatęskniłem
do ciepłego, rodzinnego piekła.
-Rech, rech, rech - starczy chichot, rozdarł ciszę. Na kamiennych stopniach
świątyni siedział zasuszony, siwy człowieczek. Rzadka biała broda ledwo zasłaniała
zapadłą klatkę piersiową. Spalonej słońcem skóry nie okrywało nic poza przepaską
biodrową. Siedział na progu skrzyżowawszy kościste nogi, wpółodchylony do
tyłu, lewą rękę wsparłszy na lasce, a właściwie na nieociosanym, oliwkowym
kiju.
-Zostaniecie już tu na zawsze - zachichotał.
Musiał być szalony to, pewne. Powiedział to bowiem w klasycznym sumeryjskim,
używanym już tylko w świątyniach Nadmorskiego Kraju. Kto na takim odludziu
mógłby rozumieć sumeryjski? Chyba, że mówił tylko do mnie...
-Czemu? - zapytałem podlatując bliżej. - To Atlanci, powiedziałem, wskazując
za siebie. Możesz mówić w ich języku?
-Ach, Atlanci! Tak, Keftiu! - powiedział przechodząc na atlantycki. Kapłanów
w świątyniach interesowały tylko inne świątynie, stąd lud Keftiu często, gęsto
nazywano Atlantami, od głównego sanktuarium na wulkanicznej wyspie położonej
prawie dokładnie na północ od stołecznego Knossos.
-Czemu? - powtórzyłem pytanie.
Znów się roześmiał.
-Zapraszam do mnie. - wskazał wnętrze zrujnowanej świątyni - Coś zjecie.
Porozmawiamy. Zagramy w senet. Od lat z nikim nie rozmawiałem.
Ad-ari-ann skrzywił się w sposób zauważalny tylko dla mnie, ale ruszył za
innymi, chowając miecz do pochwy. Zważywszy na jego dotychczasowe doświadczenia
z opuszczonymi ruinami, nie dziwiłem mu się.
* * *
Ongi, w czasach szczenięcej jeszcze młodości, gdy dopiero uczyłem się władania
mocą i radośnie przemierzałem bezkresne pustkowia wewnętrznych piekieł, lubiłem
marzyć.
Pamiętam, przysięgłem sobie, że gdy już będę na tyle silny, by móc bez obaw
wyjść na powierzchnię do świata ludzi, to nie dam się tak po prostu spętać
i wykorzystywać śmiertelnym magom do podrzędnych zadań.
-Zobaczysz, że urobię ich na swój sposób - przechwalałem się przed śliczną
Illujanką, spoglądając z ukosa na jej powabne wężowe sploty, których słodkie
falowanie mogłoby wzburzyć nawet lawę w wulkanie - ludzie to małe istoty,
które zazwyczaj nie wiedzą czego chcą, pełne nerwic, urojonych żalów i kompleksów
i łatwo ich okręcić sobie wokół palca pochlebstwem lub zręczną mową. Nie mają
żadnego pojęcia o psychologii, filozofii, a ich teologia jest na poziomie...
Lepiej nie mówić. Albo lepiej: nie będę ich zwodził, a zajmę się prostowaniem
ich dusz i uczeniem ich, jak żyć. To całkiem niezła fucha.
Tymczasem trafiłem na Ad-ari-anna z Sumerii, barbarzyńcę w każdym calu.
I okazało się, że na nic cała wiedza na temat ludzkiej natury przez stulecia
spisywana mozolnie przez pokolenia demonicznych uczonych. Na nic lata studiów
i wkuwania na pamięć mądrości spisanych pismem demonitycznym na bazaltowych
tabliczkach. Jemu nie dało się niczego doradzić, bo był po kompletny. Nie
dręczyły go żadne lęki i wątpliwości zatruwające życie zwykłym śmiertelnikom.
Wiedział czego chciał, wiedział dokąd zmierza, co jest dlań w życiu ważne
i na wszystko miał trzeźwy, zdroworozsądkowy pogląd. Wszelkie próby wiwisekcji
jego barbarzyńskiej duszy zbywał jakimś soczystym sumeryjskim wulgaryzmem,
albo ironicznym: „Jeśli koniecznie chcesz o tym porozmawiać...”. Jedyny plus,
że przynajmniej nie siedział na tyłku w jednym miejscu jak co poniektórzy
magowie, którym miałem okazję wcześniej służyć, ani nie tyrał mną jak fenicki
kupiec.
Z ciekawością więc przyglądałem się, jego reakcjom na opowieść starca. Znać,
że długa samotność na skalistej wyspie z dala od ludzi i cywilizacji oraz
lata wystawiania łysiny na południowe słońce poprzestawiały mu solidnie w
głowie:
-Nie wydostaniecie się stad, to bestia zesłana przez bogów, aby uwięzić
mnie z dala od ludzi, by nie poznali mego odkrycia! Sekretu który może wstrząsnąć
podstawami świata i ich władzą nad ludźmi!
-Jakiego? - Dareus posilił się już nieco pieczonymi przez starca plackami
i zgodnie z Cymeryjskim zwyczajem uważał, że należy w podzięce wysłuchać opowieści
gospodarza.
-Ziemia jest kulą, okrągłą jak pomarańcza! Wyspa Atlantów leży dokładnie
na wprost wejścia, do świątyni Baala w Tyrze, pary wielkich słupów zwanych
Słupami Melkarta, od imienia bohatera-siłacza, który przyniósł je podobno
na własnych barkach z gór Libanu. Jeśli popłynąć dalej w zachodnią stronę,
to minąwszy wielką wyspę Scyllos dotrze się po wielu dniach żeglugi do znanej
tylko wam, Atlantom skalnej bramy zwanej przez żeglarzy Zachodnimi Słupami
Melkarta, czy Alcyda, jak zwiecie go wy, Keftiu. Za nią, jak prawią wasi mędrcy,
jest tylko bezkresna domena Okeanosa i kraniec świata. Ale są w błędzie! Jeśli
pożeglować dalej przez otwarte morze, to po kilku dniach odważny żeglarz dotrze
niechybnie do Meluhhy: wschodniego kraju, skąd żeglarze Babilonii sprowadzają
bawełnę, klejnoty i kość słoniową!
Demon jeden wie, co ugryzło Ad-ari-anna, że naskoczył na starca. Rozsądniej
byłoby pozostawić go nie drażnić i sam na sam ze swoimi rojeniami.
-Kulą, jak pomarańcza? - Sumeryjczyk roześmiał się chrapliwie. Przemierzyłem
ten świat z krańca w kraniec i jakoś nigdzie nie czułem, abym się zsuwał,
albo gwiazdy miast nad głowa zaczęły mi świecić z boku!
Starzec tylko rozłożył ręce w geście rozpaczy. Widać jednak przez lata wygnania
miał dość czasu, by rozważyć rzecz całą dogłębnie i musiał mieć w zanadrzu
odpowiedź na każdą wątpliwość podważającą istotę jego szalonej teorii...
-Myślisz, ze bogowie uczynili świat takim, by się od razu rozleciał, czy
też takim, aby trwał przez eony? Nie ześlizgniesz się z brzegu kuli, ani nie
zobaczysz gwiazd z boku. Świat jest tak uczyniony, że dół, ziemię, zawsze
będziesz mieć pod stopami, a gwiazdy nad głową. W przeciwnym razie rychło
cała woda spłynęła by z kuli i świat stałby się pustynią.
-Gadanie! - Sumeryjczyk nie ustępował, a ja przysłuchiwałem z ciekawością,
bowiem zawsze bawiły mnie ludzkie wyobrażenia na temat geometrii. - Jeśli
nie płaskim dyskiem lub zigguratem jak twierdzą babilońscy mędrcy, to czemu
akurat pomarańczą, a nie cedrową szyszką, granatem, czy kozim bobkiem?
Ad-ari-ann, przeszarżował. Przez chwilę myślałem, że starzec wybuchnie po
słowie „granat”, ale nie, tylko spurpurowiał lekko, wziął głęboki oddech i
kontynuował tymi słowy:
-Wy Atlanci, jako marynarze powinniście wiedzieć, że u statku nadpływającego
z oddali widać zrazu tylko maszt i żagle, a dopiero gdy podpłynie bliżej dostrzec
można sam kadłub i wiosła. Dzieje się tak dlatego, że wcześniej burty jego
ukryte są za garbem ziemi i widoczne są tylko będące wyżej maszty, co niechybnie
jest dowodem kulistego kształtu ziemi. Podobnie ma się rzecz, gdy dopływacie
do górskiej wyspy: najpierw marynarz przypięty do masztu dostrzega szczyt
skalistej góry, a dopiero później wyłania się z morza porośnięty drzewami
brzeg wyspy.
-Toż, każdy kto wędruje przez pustynie wie, że to zwykły miraż. Ułuda zwodząca
wzrok wędrowca, tak, że widzi on rzeczy znajdujące się daleko za horyzontem
luboż takie, które sobie tylko uroił.
-Miraż widać tylko niekiedy, a zjawiska, o których prawię, za każdym razem!
- wrzasnął starzec.
Ad-ari-ann zamilkł. Przyjrzałem się mu uważniej. W jego brązowych barbarzyńskich
oczach tliło się coś... iskierki wesołości? A więc podpuszczał starca, by
wyciągnąć z niego jak najwięcej. W głębi duszy pewnie dyszał z żądzy poznania
sekretu zachodniej drogi do wschodnich krain...
-W kraju Kam-t, na samej granicy z Kusz, przy katarakcie latem podobno jest
dzień, kiedy słońce stoi pionowo nad głowami, a budynki, ani wbite pionowo
w ziemię tyczki nie rzucają cienia. W tym samym dniu na północy, koło piramid
tyczka tego samego rozmiaru rzuci cień długi na stopę. Nie da się tego wyjaśnić
inaczej niż tym, że ziemia jest zakrzywiona niczym pomarańcza.
Starzec zaczął kreślić na piasku łuk ziemi, dwie tyczki i rzucany przez
nie cień oraz linie od tyczek do słońca. Tiram z Byblos pochylił się nad
rysunkiem, podobnie Dareus, drapiąc się w głowę. Geometria była dla niego
po prostu inną odmianą magii i w normalnych okolicznościach człowieka kreślącego
na piasku jakieś koła po prostu pchnąłby na wszelki wypadek mieczem między
żebra, nim „czarownik” zdążyłby na niego rzucić urok, ten jednak wydawał
się niegroźny, a nowa wiedza tajemna mogła się kiedyś przydać.
-Jeśli więc znamy długości tyczek, długość cienia i odległość między piramidami
a kataraktą, to możemy policzyć, jak wielka jest kula naszej ziemi. Z moich
obliczeń wynika, że ledwie kilka dni żeglugi za Zachodnimi Słupami Alcyda
powinien znajdować się wschodni kraj, do którego pływają Babliończycy.
Ad-ari-annie wystarczył rzut oka na rysunek, by zrozumieć w czym rzecz.
Odsunął się pod ścianę, pozwalając pozostałym zabawiać starca.
-Myślisz, że świat naprawdę jest kulą i żeglując na zachód można dopłynąć
do wschodnich krain. do Meluhhy? - szepnąłem.
-Może. O ile nie pomylił się w swoich obliczeniach. Ludzie w Kam-t liczą
inaczej niż Akadyjczycy. W Baalbek opowiadają, że za wielkiego króla Hammurabiego
wynajęto do rozbudowy świątyni architekta z Kam-t. Nakazano mu wyciąć w skale
wielkie bloki kamienia, a ten pomylił miary i wyciął dziesięć razy większe.
Do dziś leżą w kamieniołomach i pewnie leżeć tak będą do końca świata, bo
są tak wielkie, że nawet stu Melkartów ich nie ruszy.
* * *
-Wciągniemy Delfina na brzeg, kapitanie. Przywiążemy liny do kadłuba i do
tamtej skały. Marynarze nie będą ciągnąć w kierunku brzegu, tylko na boki.
W ten sposób zwielokrotnimy ich siłę i powinno nam się udać wciągnąć statek
na brzeg. Sposobem można poruszyć nawet bardzo wielki ciężar, nauczyłem się
tego w Knossos. Gdyby użyć krążków, byłoby jeszcze łatwiej. Ale nie mam drewna.
-Rób jak mówisz Hefajstonie. - przerwała Nelia - Trzeba uszczelnić kadłub,
bierzemy wodę jak stary worek.
Zaczynał się odpływ. Ciemne fale morza cofały się powoli, odsłaniając gładkie,
piaszczyste dno, zupełnie nie przypominające żwirowych plaż z jej rodzinnych
stron. Patrząc na ciężki kadłub Delfina zatęskniła nagle za mocarnymi ramionami
Dareusa. Słońce prażyło coraz mocniej przypiekając leniwie nieliczne mewy,
którym chciało się wznieść w powietrze. Ach jakże pragnęła teraz wilgotnymi
wargami spijać słodycz z jego rąk. Niech wreszcie wróci i przyniesie tę wodę,
po którą go posłała!
* * *
Dareus bekał po gorzkawym placku z dodatkiem mięsa jakiegoś nieszczęsnego
ptaka, którym uraczył nas gospodarz. Starzec plótł nadal trzy po trzy, wioślarze
udawali, że słuchają, a Ad-ari-ann zajął się zwiedzaniem.
-To posąg boga, czy króla? - spytałem półszeptem, widząc, że zatrzymał się
przed niezdarnie ciosaną, kamienną figurą.
-A Baal go wie. - odpowiedział ziewając.
-Wierzysz, w to co mówi.
-Bredzi. Może świat jest kulą jak pomarańcza. Może płynąc na zachód można
dotrzeć do leżącego na wschodzie kraju Meluhha. Ale, że bogowie zesłali potwora,
by go tu więzić?
Milczałem i słuchałem.
-Gdyby nie chcieli, żeby jego wiedza miała się dostać innym ludziom, po
prostu raziliby go gromem. Szalony jest myśląc, że jedno odkrycie zmieni
porządek tego świata. Nawet gdyby przywiózł do Knossos wszystek heban, kość
słoniową i klejnoty Meluhhy, nie zmieni praw wszechświata. Bogowie zawsze
znajdą jakiś sposób, żeby rządzić ludźmi. Mogą mamić cudami, straszyć trzęsieniami
ziemi, plagą szarańczy, zarazą, mieszać języki, czy skłócać ze sobą. - uśmiechnął
się - nawet Keftiu, którzy są tak dumni, że kierują się rozumem, mogą łatwo
strącić w otchłań szaleństwa i wojny, gdy zbytnio urosną w pychę. Nie dalej
jak tuzin lat temu flota ówczesnego Minosa rozbiła u brzegów Natos rebeliantów
z Sojuszu Półnonocnoatlantyckiego, w zarodku tłumiąc wojnę domową. A wszystko
przez to, że jakiś fanatyk podburzył mieszkańców wysp leżących na szlaku do
Troi, prorokując, że jeśli nie oddadzą mu władzy i nie wprowadzą praw boskich
(które on im wyłoży), to nadejdzie dzień straszny i noc straszna, a morze
na rozkaz bogów pochłonie wszystkich Atlantów.
-Przewrotni, ci twoi bogowie. - wyszczerzyłem kły.
-Bo ja wiem. Może tylko przypisujemy im własne wady. A może jest tak, jak
mi kiedyś przy piwie wyjawił Dareus. U nich, na północy, w Cymerii wierzą
w tylko jednego boga gromu, co go Crymem zwą. To groźny i surowy pan, ale
opiekun barbarzyńców. Mami inne ludy cudami podszywając się pod bóstwa wszelkich
narodów, tylko po to, by naiwni budowali im świątynie i znosili do nich dary.
-Czemu?
-Jak prawił Dareus: bo gdy się zbrojną hordą kraj najeżdża, to łatwiej jedną
świątynie złupić ze złota i kosztowności, niż od wsi do wsi łazić i szukać
u wszystkich ludzi, co tam cennego po chałupach lub w ziemi poukrywali. Crym
kocha swoje dzieci.
-Prosta wiara.
-Prosta. Nie sądzę więc, aby to był stwór nasłany przez bogów. Prędzej jakiś
libijski potwór. Może champsaj o stu zębach.
Podrapałem się w róg.
-To coś nie miało żadnej woni, Ad-ari-anno, wcale. Champsaj nie pachnie?
-Nie wiem, nigdy nie byłem na tyle głupi by podchodzić do niego tak blisko.
Chciałem jeszcze zapytać o zwyczaje tej stuzębnej bestii i o to, czy nie
gustuje przypadkiem w demonach, lecz przerwał nam podniesiony głos gospodarza:
-Oj Isu, młode dusze macie wszyscy, nie ma starca między Atlantami. Wy najpierw
myślicie, że świat zawsze idzie ku lepszemu, a wcześniej przecie wiele państw
było, co wzrosły i upadły, a ich wiedza poszła w zapomnienie.
-Muszę wyjść. - powiedział Isu klepiąc się po lędźwiach. Znać było, starzec
go denerwował. Dareus podał mu miecz i żeglarz z Itanos zniknął w drzwiach.
Już zamierzałem powrócić do ogniska przy drzwiach, by zająć jego miejsce
u stóp starca, gdy nagle Ad-ari-ann klepnął mnie po ramieniu. Odwróciłem głowę.
Sumeryjczyk wskazał palcem niewielką z pozoru niszę skrytą za kamienną kolumną
na lewo od ołtarza zapomnianego boga, czy morze posągu króla (zapewne stulecia
miną, a mędrcy zwiedzający ruiny tak samo jak my, zastanawiać się będą, która
z odpowiedzi jest prawdziwa). Nisza była z pozoru niewielka, niemniej gdy
podejść bliżej, można było dostrzec, że na granicy światła i ciemności, skręca
gwałtownie w bok przechodząc w jakiś korytarz prowadzący chyba do trzewi
góry, do której przytulała się tylna ściana budowli.
-Nie chcesz chyba tam wejść? - popatrzyłem niepewnie w otwór ciemny, jak
czeluście piekielne.
-Idziemy obaj. - mruknął, tak żeby starzec nas nie usłyszał. Będziesz mi
świecił oczami.
Westchnąłem cicho. Im więcej ta wyspa odkrywała przed nami tajemnic, tym
mniej mi się to wszystko podobało. Ale Ad-ari-ann był w swoim żywiole. Kocim
krokiem węszącej łup pantery zagłębił się w ciemny otwór. Rozjarzyłem gałki
oczne i ruszyłem za nim starając się spoglądać w mrok ponad muskularnym ramieniem
barbarzyńcy.
Rychło korytarz przeszedł w schody i musiałem spoglądać w dół, wprost przed
sandały czarnogłowego, gdy krok za krokiem schodził w nieznane lochy. Szliśmy
naturalną jaskinią, w podłodze której ktoś wykuł kamiennym toporem nierówne
stopnie. Ściany z czerwonego piaskowca były gładkie, o dziwo nie pokryte żadnymi
mistycznymi inskrypcjami ani też malowidłami, tylko ślady sadzy i intensywny
zapach oliwy wskazywały, że jednak korytarz był w ciągłym użyciu.
Wreszcie Ad-ari-anna dotarł na dół, gdzie korytarz kończył się przed kotarą
niezdarnie z koźlich skór zszytą, zasłaniająca wejście do jakiejś podziemnej
komnaty. Czubkiem brązowego miecza odsunął zasłonę na bok i wszedł do środka.
Zmrużyłem oczy. W mroku jaskini, niby węgle w ognisku, żarzyły się upiornym
światłem tajemne symbole z rodzaju tych, które znaleźć można tylko w najbardziej
pradawnych grobowcach Kam-t, takich do których boją się zapuszczać nawet kapłani
Anubisa, na codzień przecie obcujący ze zmarłymi. Z mojej krtani wyrwał się
nerwowy warkot, coś na kształt gardłowego żabiego rechotu. Barbarzyńca odwrócił
się gwałtownie.
-Przestań!
-Nie, mogę. - wycedziłem z trudem wskazując na stojące pod ścianami niewielki
ołowiane dzbany, które również świeciły w ciemnościach. - To pot Uranosa,
rzadka, magiczna skała.
-Magiczna?
-Tak myślę, bo onegdaj pewien mag z Gomory kazał mi przynieść z piekieł
tuzin min tej skały. Pół roku ją zbierałem.
-I co z nią zrobił?
-Nie wiem, bo potem kupił sobie w pobliskiej Sodomie gładkiego niewolnika
i wysłał mnie na południe po sproszkowany róg jednorożca, a gdy wróciłem,
obu miast już nie było.
-Nie powiesz mi, że ta garstka skały zniszczyła miasto? - spytał, a ja nagle
w przerażeniu uświadomiłem sobie, co też takiego może się roić w głowie barbarzyńcy.
-Nie, wiem. - odpowiedziałem szybko, zbyt szybko - Ale na pewno szkodzi
ludziom. Zaraża trądem.
Ad-ari-ann roześmiał się tylko i klepnął mnie po ramieniu:
-Nie trzęś chwostem Re-gan-disz. Nie będę tym rozsadzać murów Babilonu.
Co za pożytek z broni, która rozwala nie same mury, a niszczy całe miasto
tak, że nawet ślad po nim nie pozostaje? Nie ma nad kim panować, nie ma kogo
łupić. Ja nie jestem jak ten Ardżuna z aryjskich legend, co najpierw używa
broni, a potem myśli.
Popatrzył w zamyśleniu na ołowiane amfory, które same musiały starca kosztować
fortunę. Kapłan coraz mniej wyglądał na przypadkowego rozbitka.
-Po co mu tyle tej skały? Chce zniszczyć świat? Wypowiedzieć wojnę bogom?
-Chyba wdepnęliśmy w kawał wielkiego, byczego gówna. - wyraziłem swoja opinię.
-Ty powiedziałeś. Zajrzyjmy, co jeszcze przed nami ukrywa...
To mówiąc odchylił czubkiem brązowego miecza koźlą skórę skrywającą przejście
do kolejnej pieczary. Zajrzałem w skalny otwór węsząc niecierpliwie.
Jakiś ciemny kształt wyprysnął niczym strzała z mrocznej czeluści i nim
zdążyłem mrugnąć spadł na mnie z demonicznym wyciem. Piekielny krzyk stwora,
ni to pisk, ni to rechot, odbijał się echem od ścian jaskini, wibrując w
uszach tak intensywnie, że zdawać by sie mogło iż za chwilę rozsadzi mi mózg.
Chciałem wołać o pomoc, ale nie mogłem, bo lepkie, błoniaste skrzydła stwora
okryły mą twarz tłumiąc oddech i odbierając wzrok. Ostre pazury wczepiły
się w me barki szukając drogi do gardła. Wiedziałem, że jeszcze chwila i
gorący język istoty wyszarpie mi oczy i wsuwając się pod czaszkę wyssie mą
nieśmiertelną duszę, nie przymierzając, tak jak kapłani z Kam-t wysysają
po śmierci mózgi z ciał umarłych.
Wszystko skończyło się jednak tak nagle, jak się zaczęło. Chwytałem ciężko
oddech patrząc, jak Ad-ari-ann metodycznie szatkuje stwora na strzępy, dźgając
czarne mięso raz za razem ugaryckim mieczem.
-To tylko nietoperz. - powiedział wreszcie, gdy przebrzmiał ostatni, przedśmiertny
pisk stwora i długie na ponad dwa łokcie skrzydlate ciało dziecięcia mroku
skonało w drgawkach u naszych stóp. - Nic tu nie ma, wracamy na górę. Narobiłeś
tyle wrzasku, że pewnie za chwilę staruszek przybiegnie z góry ze swoim kijem.
W zimnych jak hartowany brąz oczach barbarzyńcy nie dostrzegłem nic, więc
i nic nie odrzekłem, a zająłem się wylizywaniem ran. Moja czarna krew stygła
powoli, rozsiewając naokoło słodkawą woń siarki. Barbarzyńca, jak zwykle miał
rację. Za zasłoną była tylko miedziana siekierka i naczynie wypełnione do
połowy...
[ W tym miejscu brakuje fragmentu tekstu. Papirus z legendą, który odwinęliśmy
z mumii datowanej wstępnie na lata 221-205 przed Chrystusem (panowanie Ptolemeusza
IV Filopatora), nadgryziony został niestety zębem czasu, mówiąc ściślej zapewne
zjedzony przez myszy szukające drogi do wnętrza zwłok. - Kazimierz Michałowski
]
... z zewnątrz:
-Aaaaaaaaargh! - nie ma nic gorszego (chyba, tak przynajmniej sądzę) niż
krzyk mordowanego człowieka, żyjącego jeszcze, gdy jego ciało rozszarpywane
jest na strzępy.
Obaj barbarzyńcy skoczyli ku drzwiom. Jeden z ciężkim, dwuostrzowym minojskim
toporem, drugi z ugaryckim mieczem w dłoniach. Za nimi Tiram, z uczynioną
naprędce pochodnią i długim żeglarskim ościeniem, a nawet starzec, nasz gospodarz,
wsparłszy się na swym kiju, podążył ku wyjściu. Na samym końcu skakałem ja,
ostrożny i rozważny jak zwykle. Zresztą, nie myślcie, że jestem tchórzem,
po prostu uważałem, że dobrze, by ktoś miał na oku szalonego kapłana. Po wizycie
w podziemiach ufałem mu jeszcze mniej niż wcześniej. Może po prostu w swym
urojeniu szykował się na wojnę z bogami gromadząc w tajemnicy przed światem
skałę Uranosa, a może miał jakiś inny, diaboliczny (co za dziwne określenie!)
plan. Może knuł w swojej samotni zagładę całego ludzkiego plemienia... lub
przynajmniej paru miast.
Słońce stało w zenicie, lał południowy żar. Chwilę trwało nim zrozumiałem,
co widzę. Może pięćdziesiąt kroków przed nami, może bliżej, ciało biednego
Isu skakało jak gliniana kukiełka, gdy nieporadny lalkarz macha nią zawzięcie,
ku uciesze dzieci, odgrywając walkę herosa z potworem. Tylko tu nie było żadnej
walki. Krew żeglarza tryskała na wszystkie strony barwiąc piasek dziedzińca,
a odrywane członki latały w powietrzu. Już nie krzyczał. Urwana głowa patrzyła
na nas szklistymi oczami w niemym zdumieniu, jakby chciał spytać: „Widzicie,
co mnie zabiło?”
A właśnie nie widzieliśmy. I nic nie słyszeliśmy. Czymkolwiek było to, co
właśnie kończyło pożerać Isu, nie raczyło nam nawet pokazać swego cienia.
Tiram rzygnął.
-Dziesięć łokci - rzucił Ad-ari-ann.
-Dwanaście. Ogon jak bicz, czworo ramion, głowa na giętkiej szyi. - sprecyzował
Dareus.
-Idzie ku nam! Idzie ku nam! - wrzasnął starzec, krztusząc się z przerażenia.
- Zwabiliście go do mnie!
Kamienny mur, który dotąd stanowił dla bestii nieprzekraczalną granicę,
w samej istocie był zwalony. Potwór przegryzł z chrzęstem czaszkę Isu i głowa
żeglarza rozpłynęła się w niebycie. Spojrzał na nas. Chyba.
-Do statku, biegiem! - krzyknął Ad-ari-ann i rzucił się w prawo, ku zwalonemu
murowi, ciągnąć za sobą ciągle jeszcze zielonego Fenicjanina. Załopotałem
skrzydłami gotów już lecieć za nimi, gdy silny kopniak Cymeryjczyka posłał
mnie w przeciwnym kierunku.
-Gdzieee? Tędy!
Jak walczyć, z niewidzialnym potworem? Beznadziejna sprawa. On widzi każdy
twój ruch, tyś natomiast jakby ślepy. No chyba, że ma się instynkt barbarzyńcy.
Wyćwiczony w walce z setką przedwiecznych monstrów szósty zmysł, który mówi
ci, gdzie bestia być MUSI, jeśli chce cię zabić.
Zrozumiałem dopiero po chwili, że Ad-ari-ann i Dareus chcą wziąć stwora
w dwa ognie. Gdy jeden będzie uciekać, drugi zajdzie go od tyłu. Łotry, w
walce o przetrwanie wliczyli nawet to, co musiało się stać nieuchronnie.
Starzec dysząc ciężko pobiegł za Sumeryjczykiem. A jako, że był sam, ostatni
i najwolniejszy, więc potwór ruszył właśnie na niego. I szybko skrócił przydługie
życie kapłana przegryzając go wpół jednym kłapnięciem niewidzialnej paszczy.
W tejże chwili, gdy zajęty był przełykaniem, zaatakowali obaj barbarzyńcy.
W jednej chwili. Jakby całe życie nic nie robili, tylko ćwiczyli ten właśnie
manewr. Poeta lubujący się w heroicznych eposach opisałby to zapewne takimi
oto słowy:
Błysnął w słońcu Dareusa labrys spiżowy,
i ugarycki Ad-ari-anna miecz śpiewnął
gdy cieli obaj trafiając, w nicość, a jakże.
Trysła krew żółta jak polne kwiaty,
Gdy w tył uszedł Dareus brodaty.
Bezgłośnym rykiem bestia raniona,
dała niebom znać swego gniewu.
Przed biczem się chroniąc ogona,
odskoczył cny Tiram ku drzewu
oliwki, co stało opodal bez ruchu.
Ku niebom wznosząc zaschłe gałęzie
Niemy świadek tej walki herosów...
Ja jednak jestem jeno skromnym demonem, niećwiczonym w zgrabnym składaniu
słów, pozwólcie więc, że powrócę do zgrzebnej prozy.
Wszystko trwało jeno chwilę. Kilka mgnień oka. Kilka oddechów i już byliśmy
za murem. Wszyscy czterej. Lecz groza podążała za nami.
-Leć do statku Re-gan-dish! Niech Nelia spuszcza Delfina na wodę! Prędko!
- zawołał Dareus. Zrozumiałem. Nie zamierzzali wcale walczyć. Cięli tylko bestię
po nogach, aby nie mogła ich zbyt szybko gonić. Niewyszukana barbarzyńska
taktyka, bez krzty finezji, ale brutalnie praktyczna. Uniosłem się w powietrze
i odfrunąłem ku plaży, a oni pobiegli za mną. Żaden z nas nie obejrzał się
za siebie.
No bo niby po co, skoro goniło nas niewidzialne?
* * *
Kiedy tak siedzę tu w zacisznym, ciepłym piekle, z dala od zimnej i niegościnnej
Powierzchni, w pocie rogatego czoła spisując na bazaltowych tabliczkach kolejne
opowieści, które tworzyć będą sagę o Ad-ari-annie barbarzyńcy z Sumerii, naprawdę
nie wiem w jakie dramatyczne słowa ubrać heroiczną walkę, jaka rozegrała się
tamtego dnia na plaży niegościnnej wyspy. Wyłożę rzecz więc całą w możliwie
prostych słowach, nie siląc się na kwiecisty styl właściwy heroicznym, babilońskim
eposom. Tak więc, chwytam za diamentowy rylec i piszę po prostu, jak było.
Naprzód Nelia nie spuściła statku na wodę. Zbyt daleko wyciągnięty został
na brzeg. Kazała tylko chwycić ludziom za broń i staliśmy tak uzbrojeni we
włócznie, miecze, topory, maczugi i pazury za murem tarcz, szykując się na
spotkanie z niewidzialną grozą.
Tupot obutych w sandały stóp dał nam znać, że bestia się zbliża, nim jeszcze
dostrzegliśmy obu barbarzyńców w pędzie wybiegających zza nadbrzeżnych skał.
Za nimi zdyszany na ostatnim oddechu podążał Tiram z Byblos. Wbiegli na plażę.
-Goni ich? - spytał któryś z żeglarzy, stojący tuż obok mnie.
-Nie staną, aby sprawdzić.
Jak przekonać się o obecności niewidzialnego i na dodatek niesłyszalnego
monstrum? Biegnąc mogli tylko liczyć, że osłabiony upływem krwi stwór zaprzestał
pościgu lub przynajmniej pozostał w tyle. W tym momencie mój wyostrzony, demoniczny
wzrok dostrzegł coś, co zmroziło mi krew w żyłach: stróżkę zgniłożółtej krwi
płynącą w powietrzu, znacząc barwnym śladem szlak biegu potwora. Blisko. Zbyt
blisko.
I wtedy zdobyłem się na akt szaleńczej, naddemonicznej niemalże odwagi.
Wzbiłem się w powietrze i skoczyłem do przodu, nie myśląc zupełnie, co mi
grozi.
* * *
Sumeryjczyk kluczył wąskimi uliczkami Byblos, starając się zgubić pogoń.
Najpierw przegrał sporo na bazarze w grze w trzy czarki, potem złamał lisiookiemu
Fenicjaninowi rękę, gdy zorientował się wreszcie, że ten bezczelnie oszukuje.
Niestety uliczny szuler miał kumpli. Może braci. W każdym razie gonił go teraz
tuzin zbirów. Ad-ari-ann przeskoczył nad przewróconym koszem z owocami i
cudem unikając zderzenia z wózkiem skręcił w boczną uliczkę za kamienny róg
obszernego, kupieckiego domu. Biegł cicho jak górska pantera, błogosławiąc
miękkie buty z koźlej skóry, zdarte parę dni temu nazad z martwego rozbójnika
w górach Libanu, od wschodu otulających kraj Amurru (lub jak inni mówili Fenicję).
W tej grze w kotka i myszkę jego atutami była cisza, szybkość i instynkt.
Prześladowcy z kolei lepiej znali miasto. Mogli zagonić go w jakąś ślepą
uliczkę lub przyprzeć do miejskiego muru i po prostu ukamieniować, nim by
sięgnął po miecz. Ad-ari-ann zbyt długo był najemnikiem i żołnierzem, by
wiedzieć, aż nadto dobrze, że tylko w legendach heros staje do walki przeciw
tuzinowi przeciwników i zwycięża. Zresztą może by nawet i stanął, gdyby zbirów
było dwunastu, ale barbarzyńca doliczył się trzynastu, a trzynastka to pechowa
liczba. Tak moi drodzy, Ad-ari-ann był przesądny i uważał, że lepiej nie kusić
losu pojedynkiem z pechową liczbą.
Więc biegł i kluczył. W lewo, w prawo, w lewo, przez murek, obok studni,
niemal przewracając zakwefioną kobietę z dzbanem, roztrącając gromadkę niedomytych
dzieciaków, płosząc czarnego kota, który jak strzała wyprysnął spod jego stóp
na kolejnym zakręcie. Brukowane ulice Byblos, wygładzone przez stulecia i
setki nóg nie stanowiły dobrego oparcia dla stóp. Kolejny zakręt pokonany
ślizgiem po murze i...
-Tu jest! Do mnie! - przyjaciel okaleczonego szulera, szczupły, acz muskularny,
czując respekt przed barbarzyńcą odskoczył na schody wiodące na wyższy poziom
miasta. Tupot obutych w sandały stóp świadczył, że pozostali usłyszeli jego
wołanie.
Wojownik potoczył okiem po zaułku. Z tyłu nadbiegali już jego prześladowcy.
Druga grupa nadciągała z przeciwnej strony odcinając mu drogę ucieczki. Słyszał
ich doskonale, choć jeszcze nie widział. Gładkie kamienne ściany nie dawały
szans wspięcia się na dach. Pozostawały tylko schody - które blokował drab
z mieczem. Ad-ari-ann zaatakował nie myśląc zbyt wiele. Łotrzyk cofnął się
jeszcze o krok i ich miecze zwarły się ze sobą w śmiertelnym młynie. Sumeryjczyk
krok po kroku spychał przeciwnika w tył, w górę, na kolejne stopnie, lecz
wszystko to trwało zbyt długo. Liczył, że załatwi sprawę jednym pchnięciem,
a tu dupa, trafił mu się charakternik. Zginie marnie w tym byblijskim zaułku,
za świadka ostatniej walki mając jeno znudzoną kozę, która cierpliwie ogryzała
z kory rachityczne drzewko przytulone do muru.
Nagle jakiś cień oderwał się od ściany domu na piętrze. W czterech szybkich
krokach dopadł draba i jednym ciosem żylastej pięści strącił go ze schodów,
prosto pod raciczki flegmatycznej kozy.
-Pośpiesz się przyjacielu! Na górę!
Tak Ad-ari-ann poznał Tirama z Byblos.
* * *
Siedzieli na słomie w starym, opuszczonym domu przy porcie, racząc się winem:
muskularny i potężny jak góra Sumeryjczyk oraz stary, fenicki wilk morski,
w którego brodę czas wplótł już pierwsze nitki siwizny.
-Czemuś mnie ratował?
-A licho wie. - żeglarz rozłożył ręce. - Na pewno nie dla dlatego, że ci
dobrze z oczu patrzy. - rzekł spoglądając barbarzyńcy w oczy.
-Mam u ciebie dług.
-Może i masz, ale chyba nie spłacisz.
-Czemu?
-Jutro odpływam na statku zmierzającym na zachód, do Itanos, a może i do
Knossos.
-Popłynę z tobą.
-Jak chcesz, kapitanowi przyda się pewnie dodatkowa para rąk do wioseł.
Zobaczę czy machasz piórem tak zręcznie, jak mieczem. Ale, ale, jak chcesz,
to możesz już zacząć spłacać dług.
-Jak?
-Znasz „Ośmiornicę”?
-Znam.
-No to graj! - cisnął barbarzyńcy stwardniały od soli, malowany w atlantyckie
wzory bębenek, a sam zaczął śpiewać w rytmie wiosłowania:
Bo nam ryby
obrodziły,
Kiedyśmy
pod siecią szli,
Ośmiornice
też łowilim,
Ramion osiem,
łokci trzy.
Czasem piękna
nereida,
W oko wpadnie
sieci, hej,
Lecz umknęła
mi na głębię,
Nie uwierzysz
pieśni tej...
* * *
Potwór był ledwo parę kroków za Tiramem. Właściwie to lecąc nie wiedziałem,
co chcę zrobić. Na pewno nie stanąłbym do walki z niewidzialnym monstrum.
Nie uniósłbym też starego żeglarza w powietrze na moich delikatnych skrzydłach.
Spóźniłem się oczywiście o mgnienie oka. A może to Tiram spostrzegłszy,
że lecę ku niemu zmylił krok, obejrzał się za siebie i padł podcięty ciosem
ogona. Albo czegoś innego. Sięgnąłem go gdy padał, chwyciłem pod pachy i usiłowałem
szarpnąć w górę w próżnym trudzie dźwignięcia w powietrze. I wtedy właśnie
doświadczyłem obecności potwora.
Nie, nie jego, oddechu, powiewu wiatru, gdy wyciągał ku nam swoje ramiona,
nie zapachu, nie dźwięku, nie kształtu, ale jakiejś niematerialnej grozy,
od której zjeżyły mi się pióra na skrzydłach, a serca podeszły do gardła.
Zmartwiałem niczym mysz zahipnotyzowana wzrokiem węża, co to szykuje się ją
pożreć. Tylko, że nie widziałem żadnych oczu. Na chwilę czas zatrzymał się
niczym w heroicznej scenie uwiecznionej na mozaice z babilońskiego pałacu,
a potem wszystko (wybaczcie porównanie) ruszyło z kopyta.
Najpierw nagłym szarpnięciem oderwał Tiramowi nogę na wysokości kolana.
Żeglarz nawet nie pisnął. Pewnie jeszcze nie czuł bólu. Tylko jego krew szerokim
strumieniem wsiąkać zaczęła w szary żwir plaży. Pociągnąłem go w moją stronę
niezdarnie, zbyt wolno, rozmazując czerwoną smugę po piasku. Coś cienkiego
i twardego uderzyło mnie w bok niczym bicz dzierżony ręką olbrzyma. Poleciałem
precz nazad, rozpaczliwie machając skrzydłami. Tiram wyślizgnął mi się ze
szponów. I w chwilę później już nie żył, a niewidzialny potwór chłeptał krew
wprost z jego żył osuszając starego żeglarza jak mleczarka koźle wymię.
Trwał tak chwilę, akurat na tyle długo, bym mógł unieść się na poobijanych
skrzydłach i odlecieć chwiejnie w kierunku Delfina, a Dareus i Ad-ari-ann
mieli czas dobiec do zbrojnej linii żeglarzy.
-Co to? - spytała drewnianym głosem Neila, spoglądając w kończącą poczęstunek
nicość.
-Śmierć. - odparł Dareus.
Przez szyk żeglarzy przebiegło westchnienie.
-Co robimy? - Trojanka odgarnęła kosmyk czarnych włosów, który niesfornie
wysunął się jej spod hełmu jakby nieświadom tego, że w takiej chwili nie należy
swej pani przeszkadzać.
Ad-ari-ann przeciągnął wzrokiem po linii zbrojnych, myśląc szybko.
-Półksiężyc! - krzyknął szybko. - Środek w dwa szeregi: włócznie! Rogi:
oszczepy! Gdy uderzy, ciskacie! Ma ze dwanaście stóp. - złapał oddech - Kapitanie
z łucznikami do tyłu! Strzelacie nad głowami! Ty koziogłowy - zwrócił się
do mnie. - leć przed szereg, machaj skrzydłami, rycz i zwab go na środek
szyku! Dareus na prawo, ja na lewo, uderzym z boków!
I zrobiliśmy tako jak rzekł, bez gadania, niektórzy mamrocząc pod nosem
ostatnie modlitwy do Baala, Kronosa, Arinny, czy w kogo kto tam wierzył.
A potem On ruszył i wszystko potoczyło się tak szybko, że po prawdzie nie
wiem, jak ubrać to w słowa. Zresztą uwierzcie, naprawdę nie miałem czasu patrzeć,
co się dzieje. Ryczałem, machałem łapami, ale i bez tego ruszył wprost na
mnie. Może Jego wzrok przyciągnęła smakowita Neila, może rzeźbiony, tłusty
byczy łeb na dziobie czarnego okrętu Atlantów? Nim zdążyłem pomyśleć już
rosił żółtą krwią piasek o kilka kroków przede mną. Cisnąłem rozpaczliwie
oszczep błogosławiąc chwilę, gdy wiedziony chyba natchnieniem porwałem go
z ziemi. Brązowy, długi na pięć pazurów grot wbił się w coś - głowę? kark?
skrzydło? grzebień? - znacząc potwora, a ja umknąłem w pośpiechu za plecy
włóczników.
Ten zaś roztrącił ich jak gwałtowna wichura, gdy schodząc z gór roztrąca
na prawo i lewo stogi nie wyschłego jeszcze siana, które chłopi z takim trudem
kilka dni wcześniej układali w sterty snopek po snopku. Coś trzasnęło, bryznęła
krew, potoczyły się po ziemi odrywane członki, jakaś głowa uleciała w powietrze.
I dostrzegłem wyraz jej twarzy, gdy na moment zawisła w półobrocie: rozwarte
usta, wybałuszone oczy i groteskowa nitka krwi tryskająca z przerwanych arterii.
Poznałem. To Czarny Baran Ukalan, jeden z niewielu żeglarzy, którzy nie stronili
ode mnie podczas długiego rejsu. Kiedyś był pasterzem na stokach Adaluru,
aż znudziło mu się ganianie za owcami i umyślił sobie zostać żeglarzem. I
na co mu przyszło? Ból ścisnął me serca, jak zawsze gdy traci się przyjaciela.
Brodaty łeb górala z uderzył o ziemię, grzęznąc z chrzęstem gęstą grzywą w
grząskim piasku.
Potwór tymczasem, naszpikowany oszczepami żeglarzy niczym pustynny kaktus
igłami, szalał dalej.
-Aaaaarggh! - wrzasnął kolejny żeglarz oddając duszę bogom.
Nie widziałem kto to, bowiem schylałem się właśnie po jedną z porzuconych
włóczni. Gdy odwróciłem głowę w śmiertelny kołowrót wpletli się właśnie obaj
barbarzyńcy. Ad-ari-ann rycząc jak szalony ciął, odskakiwał, uchylał się przed
niewidzialnymi ciosami, dopadał bestii, by zadać kolejny cios mieczem i znowu
się wycofać. Po przeciwnej stronie taki sam, tylko trochę bardziej toporny,
wojenny taniec odstawiał z labrysem Dareus. Naokoło nich Atlanci padali jak
muchy, a oni dwaj trwali i walczyli, równie niezniszczalni zdawać by się
mogło jak niewidzialna bestia, krwawiąca już chyba z setki ran, a mimo to
nadal niosąca śmierć - jakby nie została nawet draśnięta. Przez chwilę zdało
mi się, że wymorduje nas tam wszystkich, jednego po drugim i zamarłem porażony
tą myślą. Wtedy jednak poszczęściło się Ad-ari-annie. Wiedziony bitewnym
instynktem nie cofnął się po raz kolejny, ale wziął zamach i ciął zamaszyście
z półobrotu, rozbryzgując naokoło półkolistą smugę żółtej krwi. I dobrze
znać trafił, w nogę chyba, bo oto sterczące z nicości oszczepy i włócznie
zachwiały się nagle i niewidzialny potwór runął bezgłośnie na ziemię, wzbijając
tuman kurzu w miejscu, gdzie padał. Ad-ari-ann cudem uskoczył mu z drogi,
padając na piach trzy kroki dalej. Może zginął by wtedy marnie, zgładzony
kolejnym ciosem wciąż jeszcze żywej i wierzgającej bestii, ale wtedy dostrzegł
swą szansę Cymeryjczyk. Jednym szybkim susem wskoczył na powalonego stwora.
Przez mgnienie oka łapał równowagę na nierównościach niewidzialnego cielska,
szukając oparcia dla stóp na drżącej, galaretowatej masie i jakiegoś wrażliwego
miejsca, w które mógłby uderzyć. Wreszcie uniósł topór i zamierzył się do
ciosu.
Gdyby Dareus był filozofem lub uczonym, może w tej chwili zadałby sobie
pytanie o istotę życia i śmierci. Może oddał się rozważaniom, czy zło, nawet
bezrozumne, można zwalczać przemocą, samemu nie stając się złym. Dumałby
może, czy istnienie bestii takich jak ta nie świadczy o tym, że świat stworzyli
raczej źli niźli dobrzy bogowie. Rozważałby może, czy cały świat nie jest
tylko ułudą, a potwór tylko koszmarnym snem, wytworem jego umysłu wyrojonym
po ciężkim przepiciu i nieświeżej baraninie. Próbowałby może dociec, czy
istnieją dwa identyczne cięcia toporem, czy też każde jest niepowtarzalne,
jedyne w swoim rodzaju. Głowiłby się może nad naturą praw moralnych, kształtem
wszechświata od cząstek najmniejszych po ruchy słońca i gwiazd na nieboskłonie.
Deliberowałby może, czy świat miał jakiś początek, czy też trwał wiecznie
lub zgadnąć próbował, dokąd zmierza i co ludziom przyniesie przyszłość. Lub
może klasyfikowałby potwora, usiłując odgadnąć jego przyrodzone miejsce w
hierarchii kosmicznych bytów. - Ale on, syn Cymmeryjki i aryjskiego niewolnika
był tylko prostym barbarzyńcą, nie myślał więc po próżnicy (co wbrew temu,
co twierdzą niektórzy mędrcy, nie oznacza, że w tej chwili tej przestał istnieć),
lecz ścisnął oburącz labrys i ciął na odlew całą mocą swego krzepkiego, umięśnionego
ciała, z takim impetem, aż mu kości karku zatrzeszczały, a oczy i tak z natury
odrobinę wyłupiaste, niemalże wyskoczyły z orbit. Topór wbił się w niewidzialny
zewłok aż po rękojeść. Żółta posoka trysnęła na wszystkie strony, stwór drgnął
jeszcze spazmatycznie raz i drugi. I skonał.
Chwilę trwało nim wszscyżeśmy doszli do siebie.
Zginęło ośmiu. Leżeli teraz w kawałkach, przemieszani ze sobą naokoło niewidzialnego
ścierwa, pośród plam krwi i połamanych włóczni. Jedenastu licząc z Tiramem,
Isu i Nessosem. Dwunasty, Dyros dogorywał obok z przetrąconym kręgosłupem.
Jeśli nawet wróci kiedyś na swą rodzinną Presos, gdzie na rozkaz Minosa Keftiu
palą wieczny ogień dla żeglarzy wracających z zachodu, to i tak już na zawsze
będzie kaleką, strzępkiem człowieka. Nigdy nie przejdzie kroku o własnych
siłach, nigdy nie zatańczy z bykiem, nie spotka się z kobietą. Parszywy los,
gorszy może od śmierci.
Wojownicy powoli zwlekli się ku statkowi. Jakoś nikt nie miał ochoty by
świętować zwycięstwo. Nikt też nie palił się do grzebania ciał brodząc w
mokrym od krwi piasku, wśród rzygowin, jelit i kału. Nawet sępy. Ludzie opadli
w milczeniu w cieniu kadłuba, odłożywszy broń i dysząc ciężko legli na ziemi.
Tylko raz ktoś zaśmiał się histerycznie, ale zaraz zamilkł. Dareus usiadł
przy naszym kapitanie, oparłszy labrys o ziemię objął ją zakrwawionym ramieniem
i nie rzekł nic.
Tylko Ad-ari-anna pozostał na pobojowisku. Sięgnął po długi, przykucnął
i wydobywszy długi, rzeźnicki nóż wbił go w trupa.
-Co robisz? - spytałem.
-Zedrę z niego skórę. Nie żyje, a nadal go nie widać.
Pokiwałem rogatą głową. Alcyd nosił skórę zabitego przez siebie dwugłowego
lwa, Ad-ari-anna stroić się będzie w skórę niewidzialnego potwora. Przynajmniej
na szczególne okazje, takie jak odwiedziny w świątyniach, pałacach i domach
bogaczy. Odwinął połać skóry. Wnętrzności też były niewidzialne. Na szczęście.
* * *
Uzupełniliśmy wodę, pochowaliśmy poległych i odpłynęliśmy czym prędzej.
Jakoś nikt nie palił się już do badania wyspy pozostawiając grozę za sobą.
Tak przynajmniej wtedy myślałem...
Następnej nocy jednakowoż nawiedził mnie dziwny sen:
Unosiłem się na wodzie. Właściwie płynąłem statkiem, dziwacznie pomniejszoną
kopią naszego Delfina. Sam jeden bez załogi, bez Ad-ari-anny. Trzymałem swą
pazurzasta łapą ster i żeglowałem w dal, mając do towarzystwa jedynie butelkę,
poprzez osnute mgłą wody, przypominające trochę rzekę umarłych z sumeryjskich
opowieści. Nagle zmaterializował się przede mną cień. Mgła zgęstniała, poczerniała,
zebrała się w sobie i przybrała postać starca. Z jednej strony wiedziałem
niby, że szaleniec już nie żyje, z drugiej jednak traktowałem jego obecność
w moim śnie jako coś zupełnie naturalnego. Tak jakby czas wskoczył na inny
tor, w którym ciągle był żywy.
„Zadowolony jesteś, z tego co zrobiłeś?” - spytał.
„Ja?” - chciałem powiedzieć coś więcej, ale nie mogłem. Tak jakby cała scena
była opowieścią zapisaną onegdaj przez kogoś glinianej tabliczce, z której
nie dane mi było zmienić ani słowa.
„Ty!” - potwierdziła cień - „Przecież wiesz dobrze, że to ty wszystkich
zamordowałeś.”
„Ja?” - znów to samo.
„Dobrze wiesz, że drzemie w tobie druga, prawdziwie piekielna istota. Zupełnie
inna niż ten spokojny, usłużny demon na usługach Ad-ari-anna, którym jesteś
na codzień. Rozszarpałeś Nessosa, Tirama, Barana Ukalana i biednego Isu. Wymordowałeś
czwartą część załogi, okaleczyłeś Dyrosa. Niewiele zabrakło, a zabiłbyś też
Dareusa i Ad-ari-annę. Jeśli tego nie zrobiłeś, to chyba tylko dlatego, że
wtedy został byś sam na tej wyspie i nie mógł nikogo mordować. Na to twój
pokręcony, morderczy umysł nie mógł sobie pozwolić.”
„Nieprawda!” - zakrzyknąłem - „To niemożliwe!”
„Odrzucasz niewygodną prawdę. Oszukujesz sam siebie, by nie oszaleć i zachować
złudzenia.”
„Przecież nie mogłem być w dwu miejscach na raz!
„A nie słyszałeś o istotach rozdwojonych? O bilokacji? Jedna cześć twojej
piekielnej duszy próbowała ratować Tirama, przed niewidzialnym potworem, druga
ze smakiem chłeptała jego krew wysyłając duszę żeglarza wprost do Arali!”
„Kłamiesz!”
„Nie wierzysz? Jutro się przekonasz. Na tym nie poprzestaniesz. Będziesz
dalej zabijać. Pierwszy zginie Dyros.” - powiedział i zaniósł się śmiechem.
Śmiał co raz głośniej i głośniej, aż od tego śmiechu statek zaczął się rozpadać,
a z głębi fal wychynęły nagle dziesiątki wijących się jak robactwo, skrzydlatych
węgorzy i z przeraźliwym skrzekiem rzuciły się na szczątki mojej łodzi.
Obudziłem się zlany piekielnym potem. Delfin powoli sunął na północny zachód.
Poza sternikiem i nocną wachtą wszyscy spali. W paszczy czułem dziwaczny posmak,
jakby ludzkiej krwi. Zadrżałem.
Rano wśród załogi na próżno szukałem Dyrosa. Nikt poza mną nie zauważył,
że kogoś brakuje. Jakby go nigdy z nami nie było.
A ja?
No cóż, czasem, ciemną nocą budzę się z rykiem drżąc przed samym sobą. Do
dziś nie wiem, jak było naprawdę.
Na zakończenie - wszelkie „realia” historyczne w tym opowiadaniu
należy traktować z przymrużeniem oka. Teoria, że legendarną Atlantydą była
minojska Kreta, spustoszona około 1500 p.n.e. przez wybuch wulkanu Thira (lub
Thera), który rozsadził wyspę o tej samej nazwie, jest tylko teorią właśnie.
Równie dobrze Platon mógł sobie wymyślić całą opowieść o legendarnej zatopionej
wyspie, by przedstawić swoją wizję państwa idealnego tak jak nie przymierzając
Tomas Morus w „Utopii”. Inspirowany na przykład historią o zalaniu przez
fale tsunami niewielkiej wyspy u wybrzeży Eubei (zwanej Atalanta, czy jakoś
tak) w czasach Wojny Peloponeskiej (patrz Tukidydes). Utożsamianie starożytnej
Troi ze znaną z hetyckich zapisków Vilusą nie jest niczym pewnym. Kraj Feaków
(Korfu u wybrzeży Albanii) to nazwa z czasów homeryckich, więc o kilka stuleci
późniejszych. Podobnie Tusków (jak Rzymianie zwali czasami Etrusków) jeszcze
w owych czasach w Italii prawdopodobnie nie było, przynajmniej jako historycznego
ludu. Pierwsze zabytki etruskie (kultura Villanowa) pochodzą z około X-XI
w. p.n.e., czasów o kilka stuleci późniejszych niż era Ad-ari-anna. O tym
skąd wzięły się kamienne bloki tworzące terasę pod zbudowaną w czasach rzymskich
świątynią Jowisza w Baalbek (w dolinie Bekaa w Libanie) nie wiadomo nic pewnego.
Nazwa Malty pochodzi zapewne od fenickiego słowa „malath” (schronisko okrętów).
Ja jednak pozwoliłem sobie na drobną licentia poetica (aby czytelnik wiedział,
o którą wyspę chodzi) i przerobiłem ją na Maltos, stylizując na nazwę minojską,
bowiem końcówki -os w nazwach wysp na Morzu Śródziemnym są w większości pochodzenia
minojskiego właśnie. Imiona bogów minojskich pozostają w sferze domysłów
- pozwoliłem sobie użyć imion starszej genneracji bogów greckich, zakładając,
że mogą to być bóstwa minojskie zdetronizowane później przez bogów Achajów.
Imię Alcyd jest anachronizmem (jedno z imion nadanych przez Rzymian Heraklesowi)
- w zasadzie powinienem w tym miejscu używwać wyłącznie imienia fenickiego
boga Melkarta, również utożsamianego z Heraklesem. Na marginesie, niezbyt
poprawna jest też nazwa „Fenicjanie” - jest to nazwa grecka, wcześniej Fenicjan
zwano raczej Kanaanitami, itp., itd. Oczywiście pamiętać też należy, że
różne narody nadawały też tym samym górom, miastom i krainom różne nazwy,
więc nazwy używane przez bohaterów są wybrane wedle mojego widzimisie (takoż
samo ich ortografia).
Sławomir Dzieniszewski,
Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa, wiosna-lato 2007
Dalsze przygody patrz Ad-ari-ann i człowiek z
żelaza
Góra strony