lampa lampa Melbrinionersteldregandiszfeltselior


Wejście --»» Fantasy
--»» Planowanie strategiczne w mojej obecności









































Planowanie strategiczne w mojej obecności

Historia Ad-ari-anna, barbarzyńcy z Sumerii.

Dla Gosi M. - jak zwykle, za rysunki i piękno.

Mapa świata Ad-ari-anna

Mogło ich być sześciu na jednego, ale na wąskiej półce skalnej wiodącej do groty nie mieli żadnych szans. Idąc pod górę mordował ich metodycznie, jednego po drugim. Może gdyby poszli po rozum do głowy i któryś z nich zaczaił się z procą na skałach powyżej. Ale wojownik nie dał im takiej szansy. To on był tu drapieżnikiem, choć uzbrojonym nie w zęby i pazury, ale prosty, akadyjski brązowy miecz, poruszający się jednak w jego dłoniach z szybkością pustynnej kobry. Bez trudu parował niezdarne ciosy toporów i maczug, zbyt nieporęcznych na górskiej ścieżce. Piątego nawet nie tknął - ten sam runął w dół z przeraźliwym krzykiem, gdy zamachnąwszy się zbyt mocno, stracił równowagę. Sumeryjczyk nawet za nim nie spojrzał, tylko postąpił szybko krok w przód i wbił miecz w brzuch ostatniego ze stojących mu na drodze drabów, kończąc tym samym sprawę.

Ad-ari-ann barbarzyńca z Sumerii otarł pot z czoła i kopniakiem strącił ciało ostatniego z rozbójników w przepaść, na dno wąwozu, gdzie zajmą się nim sępy. Zabici go nie obchodzili, trochę aprzątał mu myśli ich majątek, rozliczne dobra zrabowane przejeżdżającym drogą u podnóża gór karawanom, ale najbardziej interesowała go sama kryjówka. Po ostatnim nieporozumieniu z kapłanami boga Baala ze świątyni w Baalbek potrzebował jakiejś cichej przystani, gdzie mógłby przeczekać burzę (którą zresztą sam wywołał) i zastanowić się, co dalej. Górskie siedlisko zbójców wydawało się idealnym miejscem. Potoczył okiem po ścianach jaskini, do której tak zażarcie bronili dostępu. Trochę wyplatanych koszy, jakieś worki, dwie obtłuczone amfory - skrywały zapewne zbójeckie łupy. Zajrzy jeszcze do nich później. Po środku wielki płaski kamień służący za stół. W głębi byle jakie barłogi z futer i sterta opału, by nocą rozpalać u wrót jaskini ogień odstraszający górskie lwy.

Sięgnął do podróżnej sakwy, by się posilić i pomyśleć. Wyjął trzy jęczmienne placki, garść suszonych owoców i kawałek koziego sera. Prosty drewniany kubek napełnił wodą cieknącą ze skały. Na koniec wyjął, odwinął z chroniącego pakunek płótna i rozłożył na kamieniu jedną z cenniejszych rzeczy, które posiadał: wymalowaną na koźlej skórze mapę znanego mu świata. Sporządził ją kiedyś z pomocą pewnego zarozumiałego akadyjskiego maga imieniem Szaddad-Trebor. Na kawałku skóry zebrali całą wiedzę, którą barbarzyńca zdobył wędrując po świecie,rozmawiając z kupcami, a mag studiując teksty wyryte na glinianych tabliczkach. Pokraczny to był obraz i wielce niedokładny, ale ułatwiał planowanie kolejnych przedsięwzięć. Na mapie zaznaczone były morza, wyspy, góry, większe rzeki i przede wszystkim miasta, które mag zgodnie z poleceniem barbarzyńcy opisał znaczkami sekretnego pisma wymyślonego przez muskularnego Sumeryjczyka.

Klął przy tym na wszystkie demony i bogów ciemności, bo barbarzyńca zabronił mu pisać znanym wszystkim cywilizowanym ludziom od Syrii po Elam pismem klinowym, a wymyślił jakiś swój pokraczny system notowania mowy - poszczególne znaki zamiast sylab pojedyncze dźwięki. Na dodatek barbarzyński wynalazek miał zaledwie coś około dwóch tuzinów znaków.
­-Jam człek prosty - wyłożył swoje racje przykładając czarnoksiężnikowi do gardła ostrze miecza - nie spamiętam tych wszystkich waszych tajemnych znaków. Pisz tak, jak ci kazałem, albo ci wszystkie palce połamię, kosteczka po kosteczce i nigdy już nie wyciśniesz żadnego klina na żadnej glinianej tabliczce.

Z tą prostotą to oczywiście przesadził, w istocie Ad-ari-ann (tak przynajmniej twierdziły jego matka i babka) pochodził ze starożytnego sumeryjskiego rodu. Podobno był w prostej linii potomkiem Urukaginy, ostatniego króla Lagasz, nim nieszczęsnego władcę pozbawił tronu lugal Zaggizi, tyran miasta Uruk, despota w swej pysze chcący rządzić całym Sumerem. Nawet mu się to udało, Zaggizi podbił większość Sumeru, ale w końcu Sargon Wielki z Akadu nie zdeptał jego państwo, jak pustynnego pająka. Czterdzieści pokoleń temu. Nic niewarte wspomnienie przeszłej sławy i minionych czasów. Matka i babka wyedukowały go jednak na tyle, na ile niesforna dusza Ad-ari-anna dała się nagiąć do nauki. Poznał genealogię swego rodu aż do czasów potopu. I zaraz, ku rozpaczy swych czarnogłowych królewskich przodków w podziemnej krainie śmierci, Arali, większości zapomniał. Nauczył się mówić po akadyjsku, amorycku, fenicku i oczywiście sumeryjsku, który to język od dawna używany był już tylko przez kapłanów i magów w ich tajemnych zaklęciach. Umiał także całkiem zgrabnie rachować, dzięki czemu nigdy w swoich wędrówkach nie dał się oszukać przy podziale zdobyczy. Wszystko to jednak nie zmieniało faktu, że był barbarzyńcą, pustynnym nomadem dorastającym w połatanym namiocie, bardziej udatnym do topora i maczugi niż do ćwiczenia pamięci listami dawno zmarłych królów. W wieku piętnastu lat uciekł w świat, by nigdy już więcej nie widzieć się ze swoją rodziną.

Pochylił się nad koźlą skórą, zastanawiając, co dalej. Najemna wojaczka i okazyjne kradzieże, którymi z równym szczęściem parał się do tej pory pozwoliły mu poznać świat i ale bogactwa nie przyniosły. Powziął więc nowy plan: zbierze armię najemników i podbije jakieś pomniejsze królestwo. Przez parę lat będzie opływał w luksusy i korzystał z rozkoszy haremu, a później… - póżniej się zobaczy. Trzeba było tylko znaleźć coś odpowiedniego: odrobinę na uboczu, by nie narazić się żadnej z większych potęg, ale też nie zapadłą dziurę, której jedynym bogactwem są owce i kozy.

Obecnie był gdzieś w samym środku tej mapy, w białych górach Libanu. Na zachodzie, przy ładnej pogodzie dostrzegłby może nadmorskie, fenickie Byblos bogatsze chyba nawet od położonego znacznie bardziej na północ Ugarit. Oba miasta znały go jednak już zbyt dobrze, tak więc nie miał tam czego szukać. Tak samo jak w Baalbek, po wschodniej stronie gór. Zresztą wieści o bogactwie lokalnej świątyni Baala były, jak miał się okazję przekonać, mocno przesadzone.

Wzrok barbarzyńcy powędrował więc ku lewej stronie mapy. Tam, niewiadomo jak daleko w kierunku zachodzącego słońca ciągnęło się długie, Zachodnie Morze dobrze znane chyba tylko Keftiu, kupcom-żeglarzom z podłużnej wyspy daleko na zachodzie, którą raz jeden odwiedził. O tak, Keftiu byli potężni i bogaci, handlowali miedzią, cyną, brązem, złotem, srebrem, kością słoniową, szkłem, obsydianem i orichalkum. Setki amfor z winem i oliwą, zbożem czekały w portach na załadunek na pokłady statków odpływających w cztery strony świata. Roześmiał się. Trzeba by było chyba wsparcia bogów, by najechać miasta Keftiu panujących niepokonanie nad całym Zachodnim Morzem od Byblos i Kam-t, aż po same zachodnie krańce świata. Wszystkie ludy w okolicy, albo z nimi handlowały, albo płaciły im daninę, jak półdzicy Achajowie z ostatniego lądu, który mieścił się jeszcze na jego mapie. Ląd ten ograniczał od zachodu Prawdziwe Morze, jak Keftiu nazywali wielką zatokę Zachodniego Morza rozlewającą się na północ od ich wyspy. O nie, jedyne czego się bali piękni, potężni i bogaci Keftiu, to stara przepowiednia, że dnia pewnego bogowie zniszczą ich wyspę podziemnym ogniem. Tako też składali im rok w rok hojne ofiary w świątyni na wyspie Atlantos, po środku której wznosiła się wielka, dymiąca ogniem góra. Świątynia na niewielkiej wyspie byłaby może łakomym kąskiem, gdyby udało mu się zebrać piratów i w kilka okrętów najechać Atlantos, ale wiedział, że po wszystkim nie umknąłby flocie Keftiu niepodzielnie panującej nad tysiącem wysp Prawdziwego Morza.

Na północy, tam gdzie wąski przesmyk łączył Prawdziwe Morze z kolejnym, rozsiadło się podobno bogate miasto Troja, słynne ze swych koni. Rzecz warta rozważenia, choć daleko. Północny brzeg tamtego, dalszego morza był wielką tajemnicą. Zanotował tylko usłyszaną od Keftiańskiego kupca nazwę Cymerii - górzystej barbarzyńskiej krainy zamieszkałej podobno przez czarnowłosych dzikusów, straszliwych w walce.

Przesunął palec w dół. Na południu, nad brzegami leniwie przedzierającej się przez pustynię wielkiej rzeki Nun leżał wielki i starożytny kraj Kam-t. Bogactwo jego było legendarne i Ad-ari-ann chętnie by coś z niego uszczknął, ale raz, że kraj był zbyt wielki i ludny jak na możliwości skromnego barbarzyńcy, dwa, że od jakiegoś czasu północą, gdzie wielka rzeka Nun rozdzielała się na wiele odnóg tworząc żyzną deltę, rządzili Hyksosi, jak mieszkańcy starożytnego kraju nazywali pogardliwie najeźdźców ze wschodu, zza długiego, wąskiego morza, które oddzielało kraj Kam-t od reszty cywilizowanych krajów wschodu. Nie miał tam czego szukać, chyba, że jako najemnik na żołdzie Hyksoskiego faraona. Nudna robota i znacznie poniżej jego obecnych ambicji. Już lepiej było nająć się do ochrony któregoś z emporiów handlowych Keftiu w delcie. Mógł jeszcze pożeglować na południe do dzikich i tajemniczych królestw takich jak Punt bogatych w mirrę, kadzidło, heban, kość słoniową, lamparcie skóry i czarnych niewolników. Ciągnęło go tam, choć wiedział, że w taką wyprawę łatwiej wyruszyć niż potem z niej powrócić.

Znacznie łatwiej było dotrzeć do miast Kanaanu ledwo kilka dni marszu na południe od jego górskiej kryjówki. Ale biedne to były i prowincjonalne miasteczka. Zwykłym ludziom się pewnie żyło się w tej żyznej krainie między morzem a wielkim słonym jeziorem całkiem dobrze, ale z punktu widzenia ambitnego barbarzyńcy, była to kraina zdecydowanie zbyt uboga w drogocenne metale, klejnoty i inne cieszące oko drobiazgi. Za wyjątkiem może Jerycha, miasta tak starego, że jak opowiadała jego babka, nawet w czasach świetności Sumeru uważano je za starożytne i zwano po prostu Miastem. Znał Jerycho dobrze, odwiedził je ongi wraz ze swoim oddanym towarzyszem Henochem Zręcznym Łucznikiem, zwanym też Henochem z Miasta , który teraz włóczył się Baal-zebub jeden wiedział gdzie. Piękne i bogate było rodzinne miasto Henocha, ale Ad-ari-annie wystarczył jeden, jedyny rzut oka na jego cyklopowe mury, by wiedzieć, że żaden, choćby nie wiem jak zdeterminowany wódz barbarzyński nigdy ich nie zdobędzie. Właśnie dzięki nim, jak prawił Henoch Wieczne Miasto trwało przez tysiąclecia, panując nad przeprawą przez rzekę i szlakiem handlowym między wschodem a zachodem na długo nim synowie Horusa zjednoczyli Kam-t, na długo przed tym nim Ziusudra zaczął budować swą barkę, by ujść przed zesłanym na świat Potopem, na długo nawet przed powstaniem Pięciu Miast Przed Potopem. Lepszym celem byłyby położone ongi równie bogate bliźniacze miasta Sodoma i Gomora leżące ongi w leśnej dolinie na południe od słonego jeziora. Niestety Sumeryjczyk znał je już tylko z opowieści Henocha, bowiem uległy zagładzie wiele lat temu, gdy rozgniewani bogowie zatrzęśli ziemią i wody słonego jeziora zalały lesistą dolinę wraz ze wszystkimi skarbami Sodomy i Gomory. Niepowetowana strata.

Dla odmiany zwrócił więc wzrok ku północy. Na zachód od Byblos i Ugarit, w miejscu, gdzie wracająca z Kam-t statki Keftiu zwykły zawracać ku zachodowi, na dużej, zasobnej w miedź wyspie kwitło królestwo Alaszii. Niestety było wasalem wszechobecnych Keftiu, więc z mógł już z góry odrzucić marzenia o tronie Alaszii i o uściskach tamtejszych słodkich dziewic. Kraj na północ od Alaszii wciśnięty między trzy morza raczej nie należał do cywilizowanych. Ot jakieś faktorie handlowe Keftiu, jakieś osady pasterzy. Tylko na północy, w krainie dziwnych skał, osiedlili się przybyli zza morza Hetyci.

Ale ich kowale podobno posiedli sekret wyrobu jakiejś magicznej broni, której nie był się w stanie oprzeć nawet najtwardszy brązowy miecz, z łatwością przebijającej nawet spiżowe tarcze i zbroje. Król ze swego obozu w Hattuszas co i raz słał gniewne poselstwa do Yamakhadu i Babilonii domagając się daniny, grożąc wysłaniem na południe swego syna Mursili na czele zastępu bojowych rydwanów. Każdy najazd na którekolwiek z miast Hetytów niechybnie zakończyłby się pościgiem królewskiej armii i śmiercią w męczarniach na ołtarzu wężowej bogini Illujanki, czy w co oni tam jeszcze wierzyli. Chyba żeby urządzić złodziejską wyprawę tylko po taki magiczny miecz...

Górzyste krainy na wschód od kraju Hetytów i północnego morza znał słabo. Gdzieś tam Trojanie kupowali szczerozłote owcze runa i kości smoków. Gdzieś tam, za siedmioma przyłączami kryła się tajemnicza Aratta. Wątpił jednak, czy po przejściu Hetytów, Ariów i Surów ostało się w tych legendarnych krainach cokolwiek cennego.

Przesunął wzrokiem na południe tam gdzie szeroka Puratu (od zachodu) i bystra jak strzała Dignat (od wschodu) obejmowały swymi ramionami krainę zwana Babilonią lub Międzyrzeczem. W górnym biegu Dignat, Szaddad-Trebor akadyjczyk zaznaczył Assyrię, ongi bogatą krainę rozłożoną dookoła stołecznego miasta-serca Assur, ale obecnie po paru najazdach dzikich Hurytów, wiedzionych zazwyczaj przez aryjskich awanturników, niewartą już jego barbarzyńskiej uwagi.

Może i warto było udać się na północ do barbarzyńskiego Waszugani i zaciągnąć do którejś z huryckich armii zanim ostatecznie uporają się z królem Yamakhadu, Abbaelem, albo uderzą na chylącą się ku upadkowi Babilonię. Tu łupy mogły być spore, choć i chętnych do podziału wielu. Babilonia bowiem, wcale nie tak dawno jeszcze przecie wielkie imperium, gdy wielki Hammurabi podbił Kraj Nadmorski, powalił na kolana Assyrię i królestwo Mari, rozciągając granice swego państwa na zachodzie aż po brzegi zachodniego morza, po Yamakhad i Fenicję, teraz chyliło się ku upadkowi z trudem tylko dając odpór wlewającym się w jej północne granice Hurytom. To nie był zły pomysł. Chyba żeby wiedzionych przez synów Waruny Hurytów uprzedził kto inny: Hetyci z zachodu lub twardzi pasterze z okalających Międzyrzecze od wschodu wyniosłych gór Zagros, zwani przez Babilończyków Kasytami.

Niewiele mu już zostało znanych krain: Nadmorski Kraj, ongi ziemia jego przodków - Sumeria - osłonięta od zachodu przez pustynię, a od wschodu przez Elam, nie mogła mu wiele zaofiarować. Ostatnimi czasy handel z odległymi zamorskimi krainami na wschodzie powoli zamierał i nadmorskie miasta chyliły się ku upadkowi. Coraz rzadziej przybijały do portów statki z cennym drewnem, kością słoniową, klejnotami, czy bawełną. Kupcy opowiadali, że i tam z gór zeszli barbarzyńcy, pewnie jakiś odległy szczep Ariów. Przemierzali bogate ongi równiny Meluhhy śmigłych rydwanach, mordując i rabując tych, którzy nie uciekli do miast.

Nagle z zamyślenia wyrwał go jakiś szmer za plecami. Odwrócił się gwałtownie, chwytając za spoczywający na kolanach miecz. Omiótł jaskinię wzrokiem szukając zagrożenia.
-Uwolnij mnie! Wypuść mnie! - zawołałem z wnętrza swojego więzienia.
Sumeryjczyk wstał, podszedł do stosu zbójeckich skarbów i ujął w dłoń małą butelkę.
-Wypuść mnie! Rozbij butelkę!
-Jesteś duchem? Geniuszem uwięzionym w naczyniu? - spytał barbarzyńca.
-Tak - potwierdziłem.
-Jak ci na imię?
-Niedoczekanie śmiertelniku! Jak ci podam imię, zyskasz nade mną władzę i znów będę musiał robić za chłopca na posyłki!
-Przecież i bez imienia jesteś na mojej łasce. Jak potrę naczynie raz, będziesz mógł się wyszaleć na świeżym powietrzu, jak potrę drugi musisz wrócić do środka. Tak to działa, prawda? Czyli i tak jesteś na mnie skazany, czy znam twoje prawdziwe imię czy nie. Jak mi się spodoba to zakopię twoją buteleczkę gdzieś na środku pustyni w taki miejscu, że i za pięćset lat nikt cię nie znajdzie. - zauważył barbarzyńca rzeczowo i co gorsza miał całkowitą rację. Nie zdzierżyłem. Ja który służyłem królom i największym magom wpadłem w łapy takiego...
-A ty ludzka żmijo! W wypierdku wielbłądzi! Śmierdząca zabawko skarabeusza! Przegniły flaku barani! Miłośniku parchatego osła! Oby ci ręce uschły, oczy bielmem zaszły, a skorpiony chwosta pokąsały! Ty rzygowino trędowatej kozy! Bękarcie...
-Znam też parę głębokich mórz. Plum! i butelka znika w toni na wieki.
...błogosławionego boga Marduka. - zakończyłem politycznie.
­-To jak, podasz mi swoje imię?
Westchnąłem.
-Jest takie długie, że sam sobie na nim język łamię. Możesz mi mówić Re-gan-disz.
-To poszalej trochę po okolicy i rano wróć tutaj.
Potarł butelkę i wysmyrgnąłem z ciasnego więzienia ulatując w wieczorne niebo nad górami Libanu. Ile to już lat nie widziałem księżyca, nie czułem podmuchów pustynnego wiatru, nie wąchałem zapachu cedrów! Ahallaej!

„Muszę się przespać.” - pomyślał znużony Ad-ari-ann odkładając na bok alabastrową buteleczkę. Jutro podejmie decyzje, w którą stronę wyruszyć. Może też weźmie kawałek czernidła i wykreśli na ścianie jaskini kopię swej mapy. Gdyby jakimś cudem zagubił cenną koźlą skórę, będzie zawsze mógł tu wrócić i patrząc na ścianę odrysować ją na nowo. Okoliczni feniccy pasterze i drwale mogli tu sobie zaglądać do woli. I tak żaden z nich nie odczyta jego pomysłowych znaków...

Przypisy geograficzne:
Alaszia - Cypr
Arala - sumeryjska kraina śmierci
Aratta - Urartu (Armenia)
Cymeria - Krym
Dignat - rzeka Tygrys
Kam-t - Egipt
Keftiu - Kreteńczycy (Minojczycy)
Nun - rzeka Nil
Puratu - rzeka Eufrat
Yamakhad - północna Syria



Warszawa, luty 2007
Sławomir Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior


Dalsze przygody patrz Kto powiedział "Aaargh!"

Góra strony