Dla Gosi M. - jak zwykle, za rysunki i piękno.
Mapa świata Ad-ari-anna
Wcześniejsze przygody patrz Kto powiedział
"Aaargh!"
Wysłuchawszy opowieści szalonego kapłana, załoga Delfina gotowa była płynąć
na krańce świata w poszukiwaniu zachodniej drogi do Meluhhy. Jednakowoż nieżyczliwe
wiatry zniosły statek Neilii z powrotem do Knossos, uszkadzając maszt i ster.
Porzuciwszy więc towarzyszy Ad-ari-ann barbarzyńca udał się najpierw do Troi,
Vilusą również zwanej, sprawdzić, czy z gotową na wszystko grupą najemników
nie udałoby się zająć miasta. Obejrzawszy jednak mury uznał, iż są tak potężne,
że gród trzeba by było z dziesięć lat chyba oblegać. Powrócił więc na wschód,
by przedsięwziąć, to co sobie już dawno z Szaddadem-Treborem zaplanowali,
a mianowicie wyprawę do krajów Hetytów po jeden z magicznych żelaznych mieczy
kutych przez tamtejszych czarowników. Przesławszy wiadomość przeze mnie, zażądał,
by mag czekał na niego u granic Yamakhadu, na szlaku karawan, przy studni
Idrila...
-Re-gan-disz
Stukot końskich kopyt z daleka zdradził zbliżającego się jeźdźca. Ubrany
na asyryjską modłę mag podniósł niespiesznie głowę znad miedzianego kociołka.
Nie musiał sprawdzać, kto zacz. Już od dwóch dni czekał tutaj, u stóp gór
Adalur, jak zwali je ludzie po jednej stronie lub gór Taurus, jak mówili na
nie ci po drugiej, na samej granicy popadającego w anarchię starożytnego królestwa
Yamakhadu, gdzie nie rządził nikt poza górskimi lwami i rozbójnikami, na
umówione spotkanie z człowiekiem, którego wolałby chyba nigdy nie spotkać.
Niestety swego czasu ich drogi życia przecięły się i od tamtej pory Szaddad-Trebor
był mu winien życie. Umówili się przy studni Idrila, zwanej tak, jak mówiły
legendy, od bogatego asyryjskiego kupca z Kanesz, który wykopał ją ongi własnym
sumptem na tym górskim odludziu, by jego karawany miały gdzie szukać wytchnienia
w drodze do Aszur. Stulecia temu, w czasach gdy Asyryjczycy znaczyli jeszcze
coś w Kanesz.
Koń zatrzymał
się, zarżawszy na powitanie, wyczuwając mulicę Szaddada. Czarnowłosy Sumeryjczyk
zeskoczył na ziemię tak gładko, jak górski lew zeskakuje ze skały na niczego
nieświadomą owieczkę spokojnie skubiącą wiosenną trawę. Mag przyjrzał mu się
uważnie: tym razem barbarzyńca miał na nogach solidne, wysokie buty z oślej
skóry, znać zrabowane jakiemuś babilońskiemu wielmoży, a muskularną pierś
okrył keftiańską marynarską tuniką, nie spiętą w żaden sposób i odsłaniającą
muskularny, owłosiony tors Sumeryjczyka. Nie spiętą być może dlatego, że wystarczająco
dobrze przytrzymywał ją skórzany pas od przewieszonej przez plecy, zbójeckim
zwyczajem pochwy z koźlej skóry, w której tkwił pokaźnych rozmiarów brązowy
miecz. Do grzbietu konia natomiast, oprócz włóczni i juków z zapasami, wojownik
przytoczył obszerny płaszcz z baraniej wełny na chłodne noce, gdy górskimi
bezdrożami będą się przemykać przez granicę do kraju Hetytów.
-Spóźniłeś się.
- powiedział Szaddad Trebor, nie wstając zz ziemi.
-Miałem po drodze niewielką przeprawę z żołnierzami.
-Króla?
-A Kur go wie! - Ad-ari-ann zaklął swoim zwyczajem na sumeryjskiego potwora
kosmosu. - Dzisiaj w Yamakhadzie każde miasto ma swojego króla i mało kto
już słucha rozkazów z Halab. Póki jeszcze żył Abbael, jakoś trzymał ten cały
kraj w ryzach, a teraz... Tylko patrzeć, jak zza gór nadejdą Hetyci i zgniotą
te państewka jedno po drugim, przeganiając na cztery wiatry tych wszystkich
królików, książąt, wielkich kapłanów, czy sufetów.
-Powinniśmy ruszać jak najszybciej.
-I wyruszymy, dam tylko Re-an-diszowi rozprostować kości i niech przepatrzy
drogę przed nami. - barbarzyńca potarł niewielką alabastrową butelkę, taką
w jakich w Kam-t zwykło się przechowywać pachnidła. - Co pichcisz?
-Napar ziołowy, herbatę z kwiatów lotosu. Znakomicie rozgrzewa i dobrze
działa na trawienie. Chcesz spróbować? - mag wyciągnął ku barbarzyńcy małą
glinianą czarkę.
-Z lotosu? Z Kam-t? Pono używa się go do praktyk magicznych.
-Owszem, zwłaszcza wywaru z orzechów. Ale to zwykłe ziele, czarna, aromatyczna
odmiana sprowadzana z dżungli na wschód Meluhhy.
Sumeryjczyk
powąchał zawartość miseczki, zrobił ruch, jak gdyby miał zamiar unieść ją
do ust, lecz nie upił ani łyka.
-Ty pij pierwszy,
powiedział.
Mag sięgnął po odstawioną przez Sumeryjczyka miseczkę, wychylając się do
przodu, ale czy to mu ręka zadrżała, czy też utracił na moment równowagę,
grunt, że czarka wyślizgnęła mu się z rąk, a cała zawartość wylała się na
ziemię, wsiąkając błyskawicznie w rdzawoszary piach.
-Niezdara ze mnie. - powiedział przepraszająco, wycierając dłonie w poły
szaty.
Barbarzyńcy nie drgnął nawet jeden mięsień na twarzy.
-Możesz nabrać następną. - wskazał palcem kociołek.
-Niestety ta była ostatnia.
-Szkoda.
Demon tymczasem
zmaterializował się już w pełni. Przyglądał się chwile tej scenie z nieukrywanym
zainteresowaniem, wreszcie rozwinąwszy skrzydła, odleciał w kierunku gór.
* * *
Ad-ari-ann srał
oparty plecami o skałę. Miecz położył na kamieniu obok, w zasięgu ręki. Szaddad-Trebor
stał obok, obserwując roje czarnych sług Baal-Zebuba krążące dookoła w wyczekiwaniu
świeżego żeru. Ktoś, kto nie znałby barbarzyńcy tak dobrze jak Szaddad, łudziłby
się może, że Sumeryjczyk jest w tej niezręcznej chwili cokolwiek bezbronny
i wykorzystałby ten moment do ataku. Po czym zginąłby gównianą śmiercią,
przechodząc do historii jako kolejne nacięcie na rękojeści miecza Ad-ari-anna.
Babiloński mag
jednak należał do ludzi wyrafinowanych, wykorzystał więc te przymusowe interludium
na rozmowę o literaturze. Rozwinął zwój papirusu z tanią wersją legendy o
Gilgameszu, nie prezentująca się tak dobrze w domowej bibliotece, jak solidne,
gliniane tabliczki, ale za to bardziej poręcznego w podróży (choć brakło
mu oczywiście tej charakterystycznej woni zwietrzałej cegły, która charakteryzuje
prawdziwą literaturę) i zaczął czytać:
„Panie, nie
widziałeś stwora, więc nie wzbudza w tobie grozy,
ja widziałem stwora i przeraził mnie!
To wojownik - jego zęby są zębami smoka,
jego twarz - twarzą lwa,
jego ryk jest jak nacierająca woda potopu!
Przed jego czołem… nikt nie umknie!”
-Sądzisz, że
o twoich czynach też będą kiedyś pisać pieśni, tak jak o Gilgameszu, czy Melkarcie?
-Oby nie! - Ad-ari-anna stęknął z wysiłkiem i kolejny brązowy, wonny balas
wysunął się spomiędzy mocarnych, pokrytych węzłami mięśni ud barbarzyńcy,
z cichym plaśnięciem opadając na żwirowatą glebę obok swoich towarzyszy. -
Już wolę, żeby mnie zapomniano, niżby kto miał o mnie myśleć, jak o herosie
z bajki dla dzieci. Gilgamesz był królem Uruk, pewnie większość żywota strawił
siedząc w swoim pałacu.
-Chyba się nie uda, ludzie wolą słuchać bajek. Z ksiąg zawsze ostają się
tylko te najgłupsze. Wszyscy od Babilonu po Knossos znają pieśń o dziesięciu
pracach Melkarta lub historię miłostek królów Akadu, a kto czytał Historię
Sumerii, „Króla bitwy”: epos o Sargonie Wielkim, albo choćby mój traktat „O
naturze świata i zjawisk tajemnych”? - Pytanie było retoryczne, więc mag sam
sobie odpowiedział - Nikt! Z tobą też tak będzie Ad-ari-anna! Jak już cię
ktoś opisze, to pozostaniesz w historii jako głupawy osiłek z radosnym krzykiem
rzucający się z mieczem na każdego potwora, albo przenoszący skały na plecach.
-Niech no tylko jaki skryba spróbuje! - roześmiał się barbarzyńca, którego
wizja ta raczej bawiła, niż naprawdę złościła - Przeklnę go tak, że nigdy
nie dostanie za swoją pisaninę zapłaty i całe życie będzie klepać biedę!
Mag chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie Sumeryjczyk pierdnął donośnie
i nie pozostało mu nic innego, jak odwrócić swój haczykowaty, babiloński nos
w inną stronę.
-Zgrabne opowieści są dłuższe. Jak dłuższe, to więcej tabliczek do przepisania.
Więcej rycia klinem w glinie, łatwiej zgubić pół opowieści, gdy Gutowie, albo
insi barbarzyńcy palą i mordują. Dlatego przetrwają tylko przeciętne opowieści.
Ot i cały sekret. Z eposu o Gilgameszu też zostanie pewnie tylko kilka tabliczek,
gliniany bryk, na którym w świątyniach dzieci czytać uczą. Twój wyryty na
stu tabliczkach traktat za sto lat ulegnie zapomnieniu.
Szaddad-Trebor zmełł w ustach przekleństwo. Przeklęty, barbarzyński chłopek-roztropek
jak zwykle miał rację. Szesnaście lat pracy, setki przewertowanych traktatów,
dalekie podróże, ryzykowne eksperymenty z zakazanymi rytuałami i wszystko
na marne. Aby się nie rozpłakać, szybko zmienił temat:
-Masz jakiś plan zdobycia magicznego miecza, czy jedziemy w ciemno?
-Jest taki jeden mag, Pahladinas, który trudni się wyrobem żelaznych mieczy.
Mieszka w jaskiniach o dwa dni drogi na zachód od Kussar, tylko z paroma sługami,
którzy pomagają mu wytapiać rudę. Pewien kupiec z Alalach dokładnie opisał
mi drogę. Dotrzemy na miejsce, ukradniemy miecz i uciekniemy.
-Ukradniemy i uciekniemy. Proste, nie może się nie udać. - przytaknął Szaddad-Trebor
z przekąsem.
Ad-ari-ann stęknął po raz ostatni, podtarł tyłek kępką mchu oderwaną od
skały i sięgnął po miecz.
-Pora w drogę.
Ponad nimi od
skały oderwał się wielki cień. Znudzony lamassu zamachał skrzydłami i odleciał
ku wschodowi.
* * *
Pahladinas,
ongi nadworny mag i kowal wielkiego króla Hattusilisa władającego wszystkimi
ziemiami od gór Adalur, aż po kraj Pala od kilku dni męczyły koszmarne sny.
Nie wiele z nich pamiętał, gdy rankiem budził się zlany potem i to mimo chłodu
panującego w jaskiniach, gdzie urządził sobie swą górską pracownię. - tylko
niejasne obrazy śmierci i zniszczenia oraz jakąś potworną demoniczną twarz.
Westchnął i przetarł oczy zgrabiałymi od ciągłej pracy przy żelazie rękami.
Właśnie po to wyprowadził się na to skalne pustkowie, z dala od gwarnego Hattuszas:
żeby ukoić nerwy, no i ocalić skórę. W stolicy gdzie koterie Labarnasa i
Mursilisa skrycie intrygowały przeciw sobie, łatwo było przypadkiem stracić
życie w cichej, bezlitosnej grze o władzę. Zwłaszcza gdy jest się człowiekiem
takim jak Pahladinas - niewyparzonego języka i nieposkromionej ciekawości,
tej ciekawości, która od zawsze pchała go do zgłębiania wciąż nowych sekretów
magii i metalurgii świętego żelaza. Jeśliby kto chciał go pognębić, wystarczyło
jedno oskarżenie o czarną magię i nawet majestat tabarny Hattusilisa nie byłby
go wstanie ochronić przed kaźnią. Wystarczyłoby, żeby przypadkiem zabił węża
i zaklął szpetnie, a już opłaceni sędziowie mogliby go skazać za rzucanie
uroku, każąc płacić minę srebra! Zresztą, nie ma magii białej i czarnej, dobrej
i złej. To sprawa człowieka, jak używa mocy. Są tylko najwyżej zaklęcia mniej
lub bardziej niebezpieczne. Ot choćby ten czar, który rzucił wczoraj, by
sprawić przyjemność pani swego serca, księżniczce Asmunikal, skoro już zdecydowała
się wraz z nim na dobrowolne wygnanie:
LILLIK IM
LINU USH KIRI
LISHTAKSIR ERPETUMMA TIKU LITTUK
NI YISH LIBBI IA LU AMESH ID GINMESH
ISHARI LU SAYAN SAYAMMI YE
LA URRADA ULTU MUXXISHA!
(przypis: Abdul Alhazred, Necronomicon, Wratislavia 1421, s. 178)
Nie można go
było zaliczyć do czarnej magii, choć zapewne wzbudziłby oburzenie niejednego
świątobliwego kapłana. Natomiast z jego używaniem wiązało się oczywiście pewne
ryzyka, z których największym była bodajże groźba, że mag zacznie się posługiwać
czarami tam, gdzie raczej należałoby włożyć odrobinę wysiłku i serca...
Natrętne sny
jednak spychały na dalszy plan nawet słodkie oczy Asmunikal. Przeczucie mówiło
mu, że kryje się za nimi coś więcej i są proroczą wizją, pierwszym ostrzeżeniem
o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Sięgnął po jeden
z glinianych tomów ustawionych w równych rzędach na półkach. Były to tabliczki
13-24 fundamentalnego dzieła „O naturze świata i zjawisk tajemnych” Szaddada-Trebora.
W księdze tej na 108 tabliczkach, oprócz klarownego wykładu kosmogonii i
podstaw magii naturalnej, spisane były formuły najpotężniejszych sumeryjskich
zaklęć. Zapłacił za nią ongi małą fortunę w cennej żelaznej biżuterii, ale
była tego warta. Babiloński erudyta cytował formuły, do których nikt inny
nie dotarł, często z dawna zapomniane. Najstarsze z zaklęć metalurgicznych
pochodziły jeszcze sprzed Potopu i podobno były dziełem samego Tubala-Kaina.
Pahladinasa jednak nie magia metalurgiczna teraz interesowała. Otworzył tom
na odpowiedniej stronie i położył na kamiennym postumencie służącym mu za
podstawę do ksiąg. Do kamiennej misy wypełnionej po brzegi wodą wsypał garść
szarobiałego proszku i woda zaczęła się gotować. Następnie na powierzchni
kipieli ułożył delikatnie rytualną maskę rzeźbioną w pumeksie sprowadzonym
ze świętej góry na Atlantos i spoglądając na gliniane płyty, począł recytować
zaklęcie. Gdy tylko skończył, powietrze nad powierzchnią wody zaczęło drgać,
a maska poruszyła ustami, przemawiając do czarnoksiężnika:
-Czemuż to budzisz
mnie ze snu, panie mój, o serce mego serca, wielki Pahladinasie?
-Ukaż mi wrogów moich lub zło które na mój dom spaść może. - odpowiedział
rytualną formułką.
-Pochyl się więc i patrz, o panie mój.
Powierzchnia
sadzawki wygładziła się i w jej toni, niczym w miedzianym zwierciadle lub
w wypolerowanej bryle karuby, ukazał się obraz. Nie odbicie jednak, a jakaś
odległa scena, magiczną mocą przywołana przez stwora uwięzionego w masce.
Wąską ścieżką pięło się ku górze trzech wędrowców: mocarny, czarnogrzywy barbarzyńca,
uzbrojony w brązowy miecz takich rozmiarów, że kowal, który go wykuł, musiał
chyba cierpieć na jakieś kompleksy. Za nim zrezygnowany mag, niezdarnie skrywający
pod asyryjskim strojem insygnia swojego zawodu oraz polatujący nad nimi pokraczny
demon pośledniego rodzaju, z gatunku takich, co tylko gadać dużo potrafią,
a niewiele poza tem.
Pahladinas pokiwał
głową. Pośledni awanturnicy chcący zapewne położyć ręce na jego majątku, albo
ukraść jeden z magicznych żelaznych artefaktów, które z takim trudem wykuwał.
Osiłkiem się nie przejmował, demonem też nie, mag również wyglądał na pospolitego
partacza, co to liznęli jedno lub dwa zaklęcia. Nikt inny nie dałby się w
każdym razie schwytać jako niewolnik na służbę byle łachmycie z wielkim mieczem.
Poradzi sobie z nimi nawet z rękami zawiązanymi na plecach. Ostrożności jednak
nigdy nie za wiele. Jeśli załatwi sprawę daleko od domu, Asmunikal nie będzie
musiała znosić niewygód, jakie nieuchronnie niosłaby ze sobą wizyta nieproszonych
gości w jego samotni. Jednym gestem zerwał zaklęcie, wyjął z wody kamienną
maskę i zatrzasnąwszy księgę ruszył na dół, do głębszych jaskiń, gdzie trzymał
zakazane przybory magiczne, z którymi na codzień wolał nie mieć do czynienia.
Chwilę schodził
w dół krętymi, wykutymi w skale schodami, aż wreszcie stanął przed drzwiami
swego sekretnego skarbca. Przez chwile mamrotał ochronne modlitwy, które jednak
nie podniosły go na duchu ani odrobinę. Wreszcie drżącą ręką złamał chroniące
drzwi magiczne pieczęcie. Serce kołatało mu jak młot. Zrobił kilka kroków
w ciemność, rozświetloną tylko słabym blaskiem oliwnego kaganka i postąpił
ku środkowi komnaty, gdzie na podwyższeniu stała Olsowa Arka - ozdobna skrzynia
wyciętej z rzadkiego, sprowadzanego z dalekiej północy drewna. O magicznych
właściwościach rzecz oczywista.
-Czego? - burknęła
skrzynia, dorzucając kilka przekleństw w niezrozumiałym, drewnianym języku.
Pahladinas zignorował
zaczepkę. Skrzynia miała naturę powierzchowność gbura, ale dla niego liczyło
się tylko to, co kryje jej wnętrze. Odsunął skobel i podniósłszy wieko zajrzał
do środka. Na wyściełanym najdelikatniejszą wielbłądzią wełną dnie spoczywały
najbardziej złowrogie z jego magicznych utensyliów, których moce trzymała
w ryzach tylko magia skrzyni: tabliczki z inwokacjami do Nergala i Lamasztu,
kły Asakku, armia bezbarwnych, odlanych w srebrze figurek demonów galla -
mrocznych istot na usługach Ereszkigal, złowrogiej bogini świata podziemnego
- i wreszcie Księga Umarłego Prawa, którejj właśnie szukał. Ciężkie, gliniane
tomiszcze, pełne paskudnych, ale czasem użytecznych zaklęć dla ludzi o robaczywych
duszach. Wahał się przez chwilę, bo już samo dotkniecie jej było ryzykowne,
w końcu jednak przełamał strach i sięgnął po owinięte w lnianą tkaninę tabliczki.
W oddali rozległ się huk gromu, rychło jednak ucichł, bowiem nawet gromowładny
Teszub nie miał ochotę na konfrontację z pradawnymi mocami księgi.
* * *
Zostawiwszy
za sobą niziny Yamakhadu i nadmorskiego Kode wędrowcy pięli się wolno ku górze
ku jednej z kilku przełęczy, którymi karawany i podróżni przebywali masyw
Taurusu w drodze do królestwa potężnego tabarny Hetytów, Hattusilisa. W obawie
przed hetyckimi patrolami nie wybrali najłatwiejszej drogi wiodącej rzeczną
doliną prosto ku północy z kodyjskiej Adanisji ku starożytnemu Kussar, ale
jeden z bocznych szlaków, popularny wśród miejscowych pasterzy owiec.
-Stańmy na chwilę.
- powiedział Szaddad-Trebor, odwracając siię i spoglądając z góry na panoramę
kraju, który zostawili za sobą.
Sumeryjczyk
spojrzał na dyszącego ciężko maga i skinął głową. Uwiązali niosące teraz tylko
juki wierzchowce i przycupnęli na kamieniach opodal drogi, a demon kilka
łokci wyżej, na samotnym występie skalnym. Nagle od zbocza nad nimi oderwał
się kawał zwietrzałej skały i z impetem uderzył o ziemię o pół stopy zaledwie
od barbarzyńcy, rozpryskując się z hukiem na drobne kawałki.
Sumeryjczyk
podskoczył, chwytając za miecz. Góra wznosiła się jeszcze wysoko ponad miejscem,
skąd oderwał się głaz. Wzrok Ad-ari-anna pomknął ku czarownikowi. Ten jednak
patrzył na niego wzrokiem niewinnej owieczki, więc barbarzyńca, nie mając
dowodów, po krótkiej chwili dał za wygraną.
Dłuższą chwilę
trwało kłopotliwe milczenie. Wreszcie mag zdecydował się odezwać pierwszy.
-Co właściwie
wiesz o tym Pahladinasie?
-Heh. W swej górskiej samotni wykuwa miecze z magicznego metalu zwanego
żelazem. Tak ostre, że potrafią przeciąć na pół najtwardszy miecz i najgrubszą
skórę, albo też spiżową, lubo lnianą zbroję. Żyje na odludziu, z paroma tylko
sługami i żoną, jakąś hetycką księżniczką, podobno ładniutką.
Szaddad westchnął
tak, jak wzdychać potrafią tylko Babilończycy. O sługi się nie martwił, Sumeryjczyk
nie raz udowodnił, że potrafi samojeden rozprawić się z tuzinem zbrojnych,
ale czarnoksiężnik go niepokoił. Hetyci, wojowniczy naród, przybyły zza czarnego,
północnego morza, zajęli najpierw Nesę, a potem jedno po drugim wszystkie
grody kraju za górami, czyniąc z ich dawnych mieszkańców niewolników. Nazwę
przejęli od podbitego ludu, ale ze sobą przywieźli dziwną, barbarzyńską magię,
której sekretów jak dotąd w pełni nie zgłębił. Starcie z nieznaną mocą zawsze
było niebezpieczne, Marduk jeden wiedział, jak bardzo. Prawdę rzekłszy wiedział
niewiele więcej, niż to, co udało mu się wydobyć od rogatego, demonicznego
sługi Ad-ari-anna.
-Te miecze tak
naprawdę nie są magiczne.
Nie? A mówią, że są darem bogów, zesłanym z gwiazd.
Mag pokręcił
głową.
-Nie, wykuwa
się je z najzwyklejszego metalu, takiego samego jak srebro, złoto, ołów, czy
miedź. Czasem znajduje się w ziemi bryły takiego metalu i starożytni sumeryjscy
uczeni twierdzą, że te i owszem spadły z nieba. Z takiego gwiezdnego, boskiego
kamienia wykuty jest podobno nóż ofiarny w świątyni Aszura w Aszur. Hetyci
jednak musieli odkryć sposób wytapiania rudy tego metalu, którą można w ich
kraju wykopać wprost z ziemi. Robią z niego głównie święte noże, biżuterię
dla bogatych dam i miecze dla tych, których na to stać. Na rozkaz ich króla
sekret żelaza jest pilnie strzeżony. Metal i owszem tnie inne jak papirus,
ale tylko dlatego, że jest twardszy. Magii w tym nie ma ni odrobiny.
Ad-ari-anna
słuchał z uwagą. Największą ufność pokładał zawsze w swym orężu, ale oświeconym
barbarzyńcą będąc, potrafił docenić przydatność wszelakiej praktycznej wiedzy
wykraczającej poza zwykłe machanie mieczem. Parokrotnie znajomość różnych
dziwnych faktów, takich jak dajmy na ten przykład, różnic między teologicznymi
doktrynami Sanchuniatona i Tabiana, ocaliła mu życie.
-Słyszałem,
że w stolicy, Hattuszas jest podobno tron cały z żelaza...
-Ano jest. - mag pokiwał głową - Wielkiemu królowi pewnie tyłek cierpnie
i dostaje zatwardzenia od siedzenia dzień cały na żelaznym stolcu, ale siedzisko
jest imponujące. Bogowie jedynie wiedzą, ile min najprzedniejszego żelaza
na to poszło. Jakby człek wiedział jak, to można by tron przetopić i małą
armię uzbroić.
Barbarzyńcy
rozbłysły oczy, niczym Apisowi na widok białej jałówki.
-Nie zamierzasz
chyba kraść tego tronu! - wyrwało się Szaddadowi.
Sumeryjczyk
tylko się roześmiał.
-Hattuszas,
to miasto-twierdza! Ogrodzone potężnym murem, jakiego nie powstydziłby się
Babilon czy Jerycho! Do środka wejść można tylko przez trzy bramy: Sfinksów,
Lwów i Bramę Królewską. Ponad dolnym miastem wznosi się drugie, górne, a sam
zamek króla wraz z pałacem, w którym stoi tron, zbudowany jest na górze. Właściwie
to dwa zamki. Po wejściu do środka, stajesz przed drugim, znacznie potężniejszym,
w którym dopiero znajduje się pałac władcy. Mało jeszcze, w mieście na skałach
pobudowano trzy cytadele w których słudzy króla mogą zamknąć się w razie
nagłego ataku lub zamieszek. O koszarach gwardii i stajniach rydwanów nie
wspomnę. Zawsze podziwiałem twoje talenta do wynoszenia skarbów z pilnie
strzeżonych świątyń i pałaców, ale nawet ty nie opuścił byś Hattuszas żywy.
- „A na pewno nie z żelaznym tronem na plecach”, dodał Szaddad-Trebor w myślach
- Dobrze że Pahladinas mieszka na odludziuu. Ale sekret żelaza jest pilnie
strzeżony i wielki król Hetytów gotów posłać za nami wszystkie swoje rydwany...
-Ech, żelazo, rydwany... - westchnął smętnie Sumeryjczyk.
-Hę? - chrząknął zaskoczony mag.
-Kiedyś w walce liczyło się męstwo, siła ramion, zwinność. A teraz? Ciągle
nowe wynalazki. Byle ciołek z żelaznym mieczem może pokonać największego szermierza,
byle kacyk z rydwanami rozjechać najmężniejszą armię. Świat schodzi na psy.
Mag nie rzekł
nic. Człowiekiem rozumu będąc, zawsze wierzył w siłę ludzkiego umysłu i w
to, że z jego pomocą można zmienić świat na lepsze i wydobyć go z otchłani
barbarzyństwa. Nie dziś jeszcze, ale może kiedyś w przyszłości, za sto, dwieście,
może pięćset lat? Potrafił jednak wczuć się w położenie niewykwalifikowanego
wojownika takiego jak Ad-ari-ann. Nagłe zmiany zatrzęsły posadami całego jego
świata. Cóż, czas nie stoi w miejscu.
Spojrzał w niebo.
W oddali przed nimi stado ścierwojadów krążyło nad jakimś świeżym żerem.
Przetarł oczy umęczone od wieloletniego wpatrywania się w równe rządki klinowatych
rowków na glinianych tabliczkach i spojrzał jeszcze raz. To nie był ptaki!
Skrzydlate stwory były znacznie większe od sępów i zbliżały się szybko. Tak
szybko, jak potrafił latać tylko Re-gan-dish...
-Ad-ari-anna!
- zawołał wskazując na niebo, ale barbarzyyńca już sięgał po miecz, zaalarmowany
łopotem skrzydeł. Szaddad zaczął więc składać zaklęcia mrucząc melodyjnie
po sumeryjsku.
Blask słońca
padł na rękojeść miecza barbarzyńcy, oświetlając detale w pocie czoła wykuwane
miesiącami przez ugaryckiego kowala. Wężowe sploty sumeryjskich smoków wiły
się naokoło trzonu niczym dzikie winorośle, dając solidne oparcie dłoni szermierza.
Delikatny rysunek łusek nie starty jeszcze zębem czasu nadawał jej miłą chropowatość,
a oczy potworów uczynione z drobnych okruchów szmaragdowego szkła łypały ku
magowi znad wyszczerzonych kłów. Rzadkie dzieło sztuki, nie wiedzieć komu
i gdzie zrabowane, na które można by patrzeć godzinami. Tym razem jednak rozkosze
estetycznej natury musiały ustąpić twardej rzeczywistości, bo oto stwory
pędzące z prędkością grzmotu ponad górskim grzbietem, dopadły ich wreszcie
i na przełączy rozpętało się istne pandemonium. Miecz barbarzyńcy kręcił
równe, mordercze koła, a macki, ryjki, oczy, ssawki, chrząstki, flaczki oraz
inne szczegóły demonicznej anatomii fruwały w powietrzu aż miło.
-Hej! Tnij,
kłuj i pruj mu flaki! Niech ścierwo zeżrą mu robaki! - podniecony walką Re-gan-disz
nawet nie spostrzegł, jak zaczął rymować. Dopingując towarzyszy, ani na chwilę
jednak nie zapomniał, by trzymać się w bezpiecznej odległości.
Ad-ari-anna
odciął łeb kolejnemu stworowi, następnego pozbawił skrzydła, uniknął zębów
trzeciego i ciosem pięści w paskudny, zgniłozielony ryj ogłuszył czwartego.
W sumie nie ma o czym pisać, zwyczajna, rutynowa rzeźnia, jakich wiele jeszcze
czytelnik będzie miał okazję podziwiać, wertując niniejszą sagę. Obok, otoczony
klatką świetlistych wyładowań, podobne żniwo śmierci zbierał jego uczony w
magii niewolnik, więc niebo naokoło nich pustoszało szybko.
Wreszcie ostatni
szczątek ostatniego piekielnego stwora opadł na ziemię i na przełęczy zaległa
nagła cisza. Tak różna od wizgu, skrzeku i jazgotu, jaki otaczał ich ze wszystkich
stron jeszcze przed chwilą. Dopiero teraz do Szaddada dotarło, z czym przyszło
mu walczyć.
-Nieeeee! Nieeeee!
Nieeeeeeeeeeeee! To niemożliweeee! Co to za potwór! Co za robaczywy umysł,
że przywołuje takie koszmary! - z obłędem w oczach zatoczył się pod skałę
i wsparłszy się o nią rękami rzygał dłuższą chwilę, aż zabrakło mu żółci,
a potem jeszcze stał jeszcze na przemian targany torsjami i spazmatycznmi
napadami szlochu. - One istnieją! Naprawdę istnieją!!!
Sumeryjczyk
chwycił go za ramię i pociągnął w górę ścieżki, za skały. Sam też nie miał
ochoty patrzeć na to, co waśnie rozsiekał. W chwilę później dołączył do nich
demon, ciągnąc wpółżywe z przerażenia wierzchowce.
-Zabiję go!
Zabiję!!! Choćby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu! - wyjęczał blady
Szaddad-Trebor. To już nie jest człowiek, ale jakaś bezrozumna bestia! Ukatrupię
to monstrum!!!
-Pahladinasa? Wie o nas?
-A któżby inny! Takie plugastwo nie żyje na wolności. Widać, wywróżył, że
mu zagrażamy. I przyzwie kolejne potwory, możesz mi wierzyć. Jeszcze gorsze.
- Babilończyk trajkotał jak oszalały, nie tracąc nawet chwili na złapanie
oddechu, czy otarcie ust z kwaśnych wymiocin - W mrokach tego świata, u zarania
dziejów żyły bestie, których nie wyobrazisz sobie w najgorszym koszmarze i
których nikt nie powinien budzić. Piszą o nich na starych tabliczkach sprzed
czasów Babilonu, Akkadu, Sumeru. Sprzed potopu. Z czasów gdy między rzekami
kwitły zgładzone przez bogów miasta tajemniczego, pradawnego ludu, przodka
was, czarnogłowych. Ludu który wynalazł pismo i którego pycha i okrucieństwo
zmusiły bogów do oczyszczenia świata potopem. Musimy poszukać jakiegoś schronienia
na noc. Najlepiej jaskini, której wejście mógłbym zamknąć zaklęciem. Mrok
zwiększa moc tych stworów.
Takoż i znaleźli wkrótce odpowiednią jaskinię, czystą, suchą i przestronną,
z wąskim wejściem i tylko jednym szkieletem spoczywającym w naprędce przyszykowanej
niszy grobowej. Zapakowali się do środka. Sumeryjczyk zabrał się za robienie
kolacji, a Re-gan-dish, czmychnął czym prędzej „rozejrzeć się po okolicy”,
zanim barbarzyńca zdążył mu rozkazać, by zajął się wierzchowcami.
-Jakiś znaczny
Asyryjczyk musiał być. - powiedział Ad-ari-ann ujmując czaszkę truposza w
dłoń i wyciągając ją przed siebie na wyprostowanej ręce. - Może sam Idril?
Mag rozłożył
ręce w geście „A bo ja wiem!”. Owszem, krążyły legendy, że potentat z Aszur
umarł tak jak żył, na szlaku, po raz kolejny wiodąc wielką karawanę przez
strome szlaki Taurusu, ale skąd niby miał wiedzieć, ile w nich prawdy? To,
że Szaddad-Trebor był człekiem uczonym, nie znaczyło (wbrew przekonaniu prostaczków
takich jak Ad-ari-ann), że znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Zajmował
się sekretami wszechświata, a nie takimi drobiazgami.
-Muszę rzucić
czar, który ochroni nas przed demonami przybywającymi niespodziewanie pośród
nocy - odpowiedział wymijająco.
Przykucnął u
wylotu jaskini, wyjął z sakwy niewielką świecę z baraniego łoju, rozpalił
i wykreślił roztopionym tłuszczem magiczną linię w poprzek wrót ich kryjówki:
ISA YA! ISA
YA! RI EGA! RI EGA!
BI ESHA BI ESHA! XIYILQA! XIYILQUA!
DUPPIRA ATLAKA ISA YA U RI EGA
LIMUTTIKUNU KIMA QUTRI LITHILLI SHAMI YE
INA ZUMRI YA ISA YA
INA ZUMRI A RI EGA
INA ZUMRI YA BI ESHA
INA ZUMRI YA XILYILQA
INA ZUMRI YA DUPPIRA
INA ZUMRI YA ATLAKA
INA ZUMRI YA LA TATARA
INA ZUMRI YA LA TETIXXI YE
ZINA ZUMRI YA LA TAQARRUBA
INA ZUMRI YA LA TASANIQUA
NI YISH SHAMMASH KABTU L TAMATUNU
NI YISH ENKI BEL GIMRI LU TAMATUNU
NI YISH GISHBAR QAMIKUNU LU TAMATUNU
INA ZUMRI A LU YU TAPPARASAMA!
(przypis: Necronomicon, op. cit., s. 103)
-Długie zaklęcie,
co to właściwie znaczy? - spytał drapiąc się w czoło Sumeryjczyk, gdy tylko
przebrzmiał ostatni wers. Nie przypominało mu bowiem żadnego znanego języka.
-Samm nnie wiemm. Dawnno jużż zapommnianno, pozostałły tyllko słłowa...
- języka maga drżał jeszcze od mocy zawarttej w pradawnym tekście.
-Nie rozumiesz ni słowa, a czar działa? Dziwne...
-Znam jeszcze dziwnniejsze inkantacje. Ot chociażby ta, odpędzająca złłe
duchy:
UR! NIPUR!
ERIDU! KULLAH!
KESH! LAGASH!
SHURUPPAK SELAH!
(przypis: Ibidem, s. 202)
-Toż to stare
nazwy sumeryjskich miast! - parsknął barbarzyńca.
-Właśnie, ale zły duch o tym nie wie, ważna jest tylko intonacja głosu,
tak jak wtedy gdy wydajesz komendy psu, albo koniowi. To ona tak naprawdę
daje czarownikowi kontrolę nad umysłem stworzenia. - wyjaśnił Szaddad, zaraz
jednak żałując swych słów, bo z miny barbarzyńcy wczytał, że słowami tymi
odarł składanie czarów z całej magii i na zawsze podkopał w jego oczach autorytet
swojego zawodu.
Chwilę spożywali
w milczeniu zapasy z juków. Ad-ari-ann dzielił się każdym kęsem z czarownikiem,
a ten przyjmował poczęstunek w milczeniu, starając się nie patrzeć na obnażony
miecz spoczywający niczym niewypowiedziana groźba na kolanach barbarzyńcy.
Suszone figi, parę suchych placków, mięso upolowanej wczoraj górskiej kozy
- nie był to zbyt wyszukany posiłek. Szadddad spojrzał na spoczywającą pod
ścianą czaszkę nieboszczyka, zdobną pięknym asyryjskim diademem. Kunsztowna
robota sprzed paru stuleci, gdy Babilonia nie była jeszcze wielkim królestwem.
Lata przed tym nim wielki Hammurabi otoczony w Babilonie pobił (nie bez jego,
Szaddada pomocy) Rim-Sina z Larsy. Dzieło sztuki z czasów gdy asyryjscy kupcy
wędrowali ze wschodu na zachód od Kanesz i Halab po Elam. O Hetytach nikt
jeszcze wtedy nie słyszał, a ziemie na północ od zębatego masywu Adaluru,
który teraz przekraczali, podzielone były między kilka zwalczających się barbarzyńskich
królestw. W tamtych dniach do Idrila należało podobno pół Kanesz. O jego
podchodach ze zbójcami, dyplomatycznych intrygach na dworach półdzikich władców,
o długiej wojnie z tajemniczymi czcicielami wężowej bogini, czy wreszcie
o zaciekłej rywalizacji z kupieckim rodem Yossarianów, do dziś jeszcze w
Aszur śpiewa się pieśni. „Ciekawe, jakie historie z odległej przeszłości mógłby
opowiedzieć ten niepozorny przedmiot, gdyby tylko udało się zmusić metal
do mówienia” -pogrążył się w zadumie czarnoksiężnik.
Ad-ari-ann myślał
natomiast po prostu, ile amfor wina wart byłby taki diadem u jubilera w Ugarit.
W końcu diabelsko
znużony liczeniem ziewnął, wrzucił fant do worka i poczłapał w swój kąt jaskini.
Legł pod ścianą, owijając się prawie po same uszy płaszczem ze skóry zdartej
jakiś czas temu z niewidzialnej bestii, zabitej daleko na zachodzie, prawie
na krańcach świata i natychmiast zachrapał. Skóra nawet po śmierci zachowała
niezwykłe właściwości, więc owinięty nią Sumeryjczyk przedstawiał upiorny
zaiste widok. Po kilku chwilach Szaddad-Trebor stwierdził, że oglądanie głowy
Ad-ari-anna oderwanej od niewidzialnego tułowia, rytmicznie drgającej w rytm
chrapania barbarzyńcy, to spektakl zdecydowanie zbyt makabryczny jak na jego
słaby, babiloński żołądek i przewrócił się na drugi bok twarzą do szczerzącego
przyjaźnie zęby szkieletu anonimowego Asyryjczyka. Za jego plecami powoli
dogasało ognisko.
Rano znaleźli
Re-gan-disha przed wejściem do jaskini, szczękającego z zimna zębami tak,
że lepszej muzyki nie odstawiłby i królewski cymbalista z Kam-t. Zaklęcie
przeciw demonom rzucone przez Szaddada-Trebora, potwierdziło swą moc.
* * *
Pahladinas rwał
włosy z brody w niemej rozpaczy. Właśnie po raz kolejny przyzwał moce maski,
by sprawdzić, co porabiają jego wrogowie i trafił akurat na rozmowę, podczas
której barbarzyńca nie szczędząc pikantnych szczegółów objaśniał babilońskiemu
magowi, co zrobią z jego piękną Asmunikal, gdy już splądrują jego siedzibę.
Nie mógł się tylko zdecydować, czy już po wszystkim trzymać ją gdzieś w górach,
czekając, aż jej książęca rodzina zapłaci okup, czy może szybko upłynnić
na targu niewolników w Ugarit.
Za długo zwlekał!
Za długo! Najpierw myślał, że sam sobie z nimi poradzi i nasyłał na rabusiów
kolejne, coraz to potężniejsze stwory przywoływane z kosmicznych otchłani
rytuałami, których sam opis wzbudzał w nim torsje. Wszystko na próżno! Nawet
ostatni, najgorszy rytuał, wymagający ofiary molk, jak ją zwano w Fenicji,
nic nie dał! Do dziś jeszcze krzyki mordowanych dzieci dźwięczały mu w uszach,
a krew którą długo zmywał z podłogi najgłębszej jaskini, za grubymi, nie przepuszczającymi
szlochu drzwiami, nadal zdawała się parzyć ręce. Dopiero dwa dni temu dowiedział
się, że towarzyszącym głupawemu barbarzyńcy magiem był nie kto inny, jak
sam wielki Szaddad-Trebor, ów babiloński król czarnoksiężników, o którym
już dwieście lat temu krążyły legendy. Ten sam, który spętał groźnego Asakku,
zredagował dla wielkiego Hammurabiego kodeks praw opierając się na prastarych,
z dawien zapomnianych prawach Sumeru i który od przeszło stu lat nie płacił
podatków! Jakie szanse miał on, początkujący mag, bardziej metalurg niż znawca
wiedzy tajemnej, przeciw tej żywej legendzie? Żadnych! Kolejne, coraz potężniejsze
sługi ciemności, których spętanie pochłaniało całą jego moc, ginęły jedne
po drugich, szlachtowane niczym prosiaki. Zachichotał mimowolnie na wspomnienia,
jak starannie zmywał po uczcie demona wnętrze małej, szarej czaszki chłopca,
pasającego dla nich owce i kozy. Chłopca, którego kiedyś przygarnęła Asmunikal.
Jak trudno było oderwać od siebie kostki dłoni jego i jego młodszej siostrzyczki,
mimo że zostały ogryzione do czysta.
Ach, gdyby wcześniej
wiedział! Posłałby na drewnianej tabliczce pismo z prośbą o pomoc do krewnych
Asmunikal, a choćby i do samego wielkiego króla Hattusillisa. Przez wzgląd
na ochronę sekretu żelaza, potężny tabarna Hetytów podesłałby mu zbrojnych,
choć potem niewątpliwie kazałby odwdzięczyć jakimś żelaznym prezentem godnym
króla. Niestety teraz, gdy wędrowcy przekroczyli już Marassantiję, życiodajna
rzekę królestwa, zwaną też przez przybyszów z południa Halys, było już na
to za późno, zdecydowanie za późno.
Jedyne, co mu
pozostało, to szykować się do walki i to mając na głowie Asmunikal. Najpierw
chciał ją odesłać bezpiecznie do rodziny pod Hattuszas, ale piękna czarnobrewa
nie wiedzieć czemu ubzdurała sobie, że chce ją odprawić, by, jak to wyraziła,
„przynęcić” sobie jakąś kochankę i za nic nie zgodziła się na wyjazd. Jak
by tego było mało sam pogorszył sprawę swoim, jak mu się z początku wydawało,
genialnym pomysłem, by ukryć księżniczkę w jednej z sekretnych komnat jego
skalnej siedziby, a czarnogłowemu barbarzyńcy na wabia podstawić jakąś chłopkę
z pobliskiej wsi, przebraną w szaty Asmunikal. Wszystko szło pięknie, dopóki
księżniczka nie przyłapała dziewczyny, jak ta przymierza jej stroje. Mniejsza
o awanturę, jaką urządziła, mniejsza, że zamknęła się w swoich komnatach odcinając
go od małżeńskiego łoża. Najgorzej, że teraz to już za żadne skarby nie przekona
jej do wyjazdu, ani nawet do ukrycia się w bezpiecznym miejscu, choćby w
pobliskiej wiosce.
Pozostawało
mu liczyć na własną pomysłowość i jakiś błąd pary babilońskich rabusiów. Zabezpieczył
czarami wejście do zamku, ale tak naprawdę nie wierzył, że jego wiejska magia
będzie w stanie powstrzymać prawdziwego babilońskiego mistrza magii, takiego
jak Szaddad-Trebor. Miał w zanadrzu tylko jeden atut, którym zamierzał zaskoczyć
złodziei, gdy już pewni siebie zagłębią się w labiryntach jego zamku. Splunął
ze złością na podłogę i powrócił do kucia.
* * *
Hai, skośnooki,
żółtoskóry wojownik, uczeń Pahladinasa i służący Asmunikal bawił się żelaznym
sztyletem, bryłką cennej karuby i kawałkiem baraniej sierści. Sprowadzana
z dalekiej północy miodowozłota karuba miała ciekawą magiczną właściwość,
którą ongi zademonstrował mu Pahladinas - po potarciu jej owczą wełną, a potem
zbliżeniu do żelaznego przedmiotu zaczynała strzelać małymi piorunami. W
ten sposób człowiek mógł się przez chwilę poczuć jak gromowaładni bogowie
burzy: Halmasuit, czy Teszub. Hai przybył z odległego kraju na wschodzie,
przemierzając po drodze morza, rzeki i pustynie, unikając tysiąca niebezpieczeństw,
na bezmiernych hyrakańskich stepach gasząc pragnienie mlekiem tamtejszych
tygrysów, wszystko po to by studiować sekrety zachodniej magii. Niewiele mówił,
za to pilnie obserwował i uczył się. Szczególnie interesowały go sekrety metalurgii
i wykuwania żelaznych mieczy, które w stosownym czasie zamierzał zabrać do
swojej odległej, wschodniej ojczyzny. Pismo klinowe też było ciekawe, (choć
uważał, że praktyczniej byłoby malować znaki pędzelkiem na jakimś miękkim
materiale). Poza tym polował, gotował, sprzątał i ogólnie starał się być przydatny.
Teraz pilnował
księżniczki, co oznaczało, że po naostrzeniu swoich mieczy: długiego wkutego
przez samego Pahladinasa i drugiego, krótszego, będącego jego własną, nieudolną
próba naśladowania kowalskiego kunsztu czarnoksiężnika, miał sporo wolnego
czasu. W drugim końcu komnaty, przy wykutym w skale oknie siedziała Asmunikal
i pędzelkiem na drewnianej tabliczce kaligrafowała list, który zamierzała
wysłać do Kussar, by zemścić się na niewiernym mężu. Nie dość, że zaciągnął
ją na te odludzie, z dala od rodziny, z dala od tętniącego życiem Hattuszas,
od dworu królewskiego, przyjęć w domach szlachetnie urodzonych przyjaciół,
muzyki, tańca, plotek, tu gdzie mogła tylko gapić w lustro lub stroić bezużytecznymi
klejnotami, za towarzystwo mając tylko głupkowatego służącego, co nie potrafił
powiedzieć nic poza „Hai!”, to jeszcze zamierzał teraz zastąpić ją jakąś wiejską
dziewuchą, co kozy pasa.
A wszystko przez
jej ugodowość i zbyt sztywny kark Pahladinasa. Prawda, wielki król Hattusilis
starzał się już i bardziej o podbojach w Yamakhadzie myślał niż o pilnowaniu
porządku w kraju, albo o wyznaczeniu następcy. Za jego plecami wielmoże gryźli
się niczym stado wilków i dwór nie był już tak przyjemnym miejscem jak w
czasach jej dzieciństwa, gdy zauroczona po raz pierwszy spoglądała zza pałacowej
kolumnady na szeroki tors Pahladinasa, młodego maga w służbie króla. Najsilniejsze
koterie utworzyły się wokół Mursilisa, adoptowanego syna Hattusilisa i Labarnasa
- królewskiego bratanka. Obaj młodzieńcy mmieli chrapkę na tron. Za Mursilisem,
zdolnym żołnierzem stali młodzi wojownicy, za Labarnasem natomiast tawananna
(królowa) i wielkie rody. Zdarzały się i owszem zgony, zwłaszcza, gdy rozeźlony
król wpadał w gniew, ale wyłącznie wśród tych, co chcieli zyskać zbyt dużo
i zbyt szybko. Asmunikal osobiście wierzyła, że trzymając się taktownie na
uboczu i przy odrobinie kobiecej intuicji, nadal można było w cieniu pałacu
prowadzić całkiem przyjemne życie. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało,
dwójka sierot którymi opiekowała się, gdy mąż całymi dniami stukał w kowadło,
albo wertował gliniane tabliczki, teraz uciekła. A tak je kochała, zwłaszcza
brązowooką dziewczynkę... Łzy napłynęły jej do oczu.
Skończyła pisać.
Teraz potrzebny był jej posłaniec. Skinęła na Hai. Skośnooki sługa szybko
podniósł się z miejsca.
-Sprowadź Tiwataparasa,
szybko!
-Hai! - potwierdził Hai i zniknął za drzwiami.
Tiwataparas
był młodym czeladnikiem czarnoksiężnika, całkowicie pod urokiem księżniczki.
Jeśli Asmunikal posyłała po niego, to znaczy, że chciała zrobić swemu mężowi
wbrew. Hai jednak nie zastanawiał się jednak długo, komu winien jest większą
lojalność. Prawda, że Pan-Demonów-Pahladinas był potężnym czarnoksiężnikiem,
ale wszyscy, którzy widzieli jak drży przed Asmunikal, nie mieli złudzeń,
że jego funkcja głowy domu była jedynie tytularna.
* * *
Re-gan-dish
powracał do swych towarzyszy targany sprzecznymi uczuciami. W pobliżu jego
zakochane serca niechybnie wyczuły świątynię wyznawców Illujanki, wężowej
bogini będącej tu na powierzchni odbiciem jego demonicznej ukochanej. Z jednej
strony chciałby jej nieba (a może piekła?) przychylić i chętnie zwabiłby swoich
przyjaciół na ołtarze kultystów w wężowych maskach, byle tylko nacieszyć jej
gadzie oczęta widokiem rozkosznej, krwawej ofiary. Z drugiej strony, gdyby
zbyt wcześnie nabrali podejrzeń i nie dali się wpędzić w pułapkę, to tajemne
sanktuarium jego przecudnej wężowowłosej ukochanej mogłaby podzielić los
wielu innych zakazanych świątyń, które Ad-ari-an w przeszłości odwiedzał.
A tego by sobie na pewno nie wybaczył. Nie mogąc się zdecydować, postanowił
zdać się na los. „Czas rozstrzygnie” - pomyślał i zamachał mocniej skrzydłami.
„Ciekawe, czemu się zatrzymali”.
Ad-ari-ann stał
nad rozpłatanym ciałem posłańca i nie zważając na krew ściekającą z miecza,
czytał na głos list znaleziony przy chłopaku:
„O dzielny
rycerzu, przybądź na swym śmigłym rydwanie i uwolnij od złego czarnoksiężnika
Pahladinasa, co więzi mnie w swym zamku na skale „Barania Głowa”, dwa dni
drogi na zachód od Kussar. Gdy będziesz blisko, odszukaj źródło strumienia
i gęstwę krzaków. Tam skryte jest sekretne przejście, którym bez trudu wkradniesz
się do zamku. Przybywaj prędko, nim okrutny czarnoksiężnik złoży mnie w ofierze
złym bogom.”
-Nasza księżniczka
nie jest wcale tak bardzo szczęśliwa u boku Pahladinasa - wyszczerzył zęby
barbarzyńca, doczytawszy do końca. Oprócz miecza i stosu żelaznych skarbów
szykowała mu się jeszcze dodatkowa nagroda w postaci chętnej piękności.
-Może to podstęp? - zauważył mag.
-Nie, myślę, że dziewka się po prostu nudzi na pustkowiu.
Przed nimi,
na zachodzie majaczył górski masyw skrywający skalne zamczysko Pahladinasa-kowala.
* * *
Hai bał się
coraz bardziej. Od kiedy kilkanaście dni temu jego mistrz zaczął samotnie
w trzewiach góry odprawiać tajemnicze misteria, wyśpiewując słowa na których
sam dźwięk człowiekowi na głowie jeżyły się włosy, a krew zamarzała w żyłach,
podświadomie czuł, że wkrótce zdarzy się coś przerażającego. Kolejne zmasakrowane
zwłoki, na które natknął się na schodach do podziemi, świadczyły, że przeczucia
go nie myliły i coś potwornego musiało wypełznąć z kazamat zamku Pahladinasa.
Zerwało magiczne więzy, rozwarło fasetowe oka i wiedzione nieomylnym głodem
zemsty szuka teraz tego, kto ośmielił się wywołać je z przedwiecznych otchłani.
Żółty człowiek przełknął ślinę. Rozsądek nakazywał wiać stąd czym prędzej.
Dwa ostre żelazne miecze przewieszone przez plecy wcale nie dodawały mu otuchy.
Zabici słudzy czarnoksiężnika też nosili magiczną, żelazną broń i jak widać
nie na wiele im się to zdało. Ostatni nadal dzierżył jeszcze w lewej, leżącej
teraz w kącie pod ścianą, dłoni żelazny sztylet. Jego głowa przyglądała się
temu natomiast z przeciwnego końca sali. Bryzgi krwi układały się na podłodze
w pokraczną pajęczynę - dzieło sztuki poruszające do głębi i wywracające żołądek
na nice.
Nie, Hai nie
zamierzał ginąć jak bohater, by ratować skórę czarownika. Zamierzał się czym
rychlej oddalić w kierunku wschodzącego słońca. Pytanie tylko w którą stronę
uciekać, by przypadkiem nie nadziać się na to, co zabiło pozostałych strażników?
Ślady krwi zdały się prowadzić w lewo, tak więc należało uciekać schodami
na prawo. Wojownik nie tracił czasu na myślenie, chwyciwszy miecz w dłoń popędził
ku górze.
Krew wolno skapywała z podestu na podłogę. Barbarzyńca uważnie obserwował
ciemne nisze pomiędzy wykutymi w skale pseudokolumnami. W wielkiej sali z
paleniskiem po środku, będącej najwyraźniej kuźnią Pahladinasa zdawał się
panować spokój, ale mogła to być cisza przed burzą.
-Widzisz coś?
- westchnął Szaddad-Trebor
-Nic. Usiekłem już pół tuzina sług, a dotąd ani śladu Pahladinasa.
-Myślałem, że stawi nam czoła w pracowni, albo tu, w kuźni...
-Uciekł, albo skrył się w podziemiach.
-Chcesz tam zejść? - mag wzdrygnął się mimowolnie - tam czai się coś strasznego.
Barbarzyńca spojrzał na Szaddada. W oczach maga pobłyskiwało się śmiertelne
przerażenie. Ad-ari-ann umiał je rozpoznać, zbyt wielu ludzi zabił patrząc
im w oczy.
-Skąd wiesz?
-Wiem, po prostu czuję. Masz swój miecz. Nawet trzy. Uciekajmy stąd, zanim
przyzwie to co wyhodował...
Barbarzyńca
z lubością przyjrzał się trzymanej w dłoni klindze. Cudowny, niezniszczalny
miecz był znakomicie wyważony i przecinał kości niczym gałązki. Szkarłatna
krew spływająca po ostrzu dobitnie świadczyła o skuteczności cudownej broni.
-Nie! - warknął.
- Najpierw zajrzymy do komnat księżniczki.. - Skoro małżonek uciekł, zamierzam
wynieść stąd jej książęce krągłości! A ty pójdziesz ze mną!
Szaddad-Trebor
chciał oponować, rzec coś o ciężkim, duszącym, lepkim od czerni, przywodzącym
na myśl tysiącletnie kloaki w Uruk, zapachu grozy dobywającym się z podziemi.
Zapachu, którego upojony krwią barbarzyńca może nie czuł, ale który on odbierał
aż nadto wyraźnie, ale w tym momencie jakiś złośliwy demon, układający ich
losy zdecydował się, że najwyższa pora na nagły zwrot akcji.
Stos skór w
rogu kuźni rozprysnął się nagle odsłaniając na czarno ubraną postać wrzeszczeącą
coś po hetycku. Szaddad-Trebor zamarł. Pahladinas! Hetycka magia! Co to znaczy?
Jakiego użyć przeciwzaklęcia? Rozumiał tylko pojedyncze słowa... Powstań?
Wół? Dupa?
Ad-ari-ann natomiast
nie myślał, działał. Jednym susem zeskoczył z podestu i złapawszy równowagę
pognał ku czarnoksiężnikowi, zdecydowany przeciąć mu gardło, nim ten wypowie
ostatnie słowo inkantacji. Niestety zaklęcie było krótkie. Ściana drgnęła
i jeden z wielkich glinianych posągów, stojących w niszach między kutymi
w kamieniu kolumnami, ruszył ku barbarzyńcy ciężko powłócząc nogami po skalistej
podłodze jaskini. Pod wpływem nagłego ruchu glina rozpękła się, opadając
żółtymi skorupami na podłogę. Szaddad-Trebor rozwarł usta na oścież w niemym
zdziwieniu: posąg, o dwa łokcie wyższy od rosłego przecież Sumeryjczyka był,
z wyjątkiem osadzonych w czarnej czaszce kryształowych oczu, cały z żelaza!
Barbarzyńca
odskoczył w tył za wielki kamienny kowalski stół, zdradzając, nie da się ukryć,
oznaki pewnego zaniepokojenia. Pochodnie na ścianach skwierczały cicho, jakby
w zaciekawieniu oczekując na wynik walki. Nietoperze pod sufitem piszczały
cicho, robiąc zakłady, jakich rozmiarów krwawa plama zostanie z Sumeryjczyka
po spotkaniu z człowiekiem z żelaza.
Pahladinasa
natomiast hazard nie interesował. Korzystając z zaskoczenia Sumeryjczyka,
czym prędzej czmychnął w głąb najbliższego korytarza. Nim barbarzyńcy przyjdzie
do głowy, powiedzmy, cisnąć w niego mieczem. Wynik walki i tak był przesądzony.
Nie było istoty, której jego człowiek z żelaza mógłby ulec! Złowrogi tupot
stóp czarnoksiężnika powoli zamierał w oddali.
Szaddad Trebor
oprzytomniał tak nagle, jak wcześniej zbaraniał. Właściwie to mógłby teraz
uciec w przeciwną stronę, ku wejściu, przy którym zostawili na czatach Re-gan-disha.
Właściwie to nie byłoby nawet zabójstwo, tylko wypadek przy pracy...
Niestety od
najbliższego korytarza dzieliło go dziesięć kroków, a od barbarzyńcy tylko
piętnaście. Na ten dystans miecz ciśnięty przez Sumeryjczyka potrafił obrzezać
pustynnego szczura, nim ten zdążyłby się skryć za diuną, a co dopiero skrócić
życie wiarołomnego babilońskiego maga. Musiał więc przynajmniej spróbować
mu pomóc.
-WATTAR, WATTAR PAHHU! - wykrzyczał jedne z trzech znanych mu hetyckich
zaklęć, cofając się powoli ku wyjściu. Przygotował je do obrony przeciw żelaznym
ostrzom i mógł tylko modlić się do Marduka, by podziałało również na tę górę
metalu.
W chwile później
poczuł uderzenie wiru, gdy zaklęcie zaczęło działać i wysysać z niego moc.
Jęknął. Jęknął raz jeszcze, a potem zawył. Rzucając czar zapomniał, jak wielką
bryłę żelaza potraktował magią i ile mocy będzie go to kosztować. Magiczne
podciśnienie zaczęło wysysać z niego astralne wody kosmicznych energii niczym
gigantyczna pijawka lub sam Kur. Krew trysła mu z nozdrzy a przed oczami zaczęły
latać szkarłatne plamy. Opadł na ziemię prawie rzężąc.
Nie mógł więc
patrzeć, jak ramiona, a potem korpus głowa i nogi człowieka z żelaza zaczęły
się najpierw z wolna, a potem coraz szybciej pokrywać brunatnym nalotem. Sumeryjczyk
jednak widział wszystko znakomicie i gdy tylko kolos przystanął ze skrzypieniem,
a z jego żelaznego ciała odpadać zaczęły wielkie płaty skorodowanego metalu,
czarnogłowy wojownik sprężył się do skoku, gotów wykorzystać okazję.
Węzły mięśni
zagrały pod skórą, gdy w kilku susach pokonywał salę, zachodząc żelaznego
demona z boku, od strony paleniska, gdzie wśród miechów, młotów, szczypiec
i innych kowalskich narzędzia spoczywał nowy, prawie wykończony hetycki miecz.
Zręcznie niczym dziki kot uniknął niezdarnego ciosu dłoni giganta i całą siłą
swych mocarnych, sumeryjskich ramion ciął z półobrotu w udo posągu. A brunatne
wióry prysnęły na wszystkie strony, gdy miecz zagłębił się w metalicznym cielsku!
Potwór obrócił się powoli ze zgrzytem i majestatem godnym spiżowych drzwi
fenickiej świątyni, rozsiewając naokoło chmurę rdzawych płatków. Barbarzyńca
w ostatniej chwili umknął przed jego żelaznym ramieniem i wyszarpnął miecz
z rany. Niczym górski lew okrążył nieruchawą ofiarę, jeszcze raz kryjąc się
za jej plecami.
Jak zabić kolosa
całego z żelaza, który przecie nie jest istotą żywą? Babilońscy mędrcy mogliby
nad tym problemem dumać godzinami, spisując swe przemyślenia w ciężkich, glinianych
księgach, barbarzyńca miał jednak tylko kilka chwil do namysłu. Ciął więc
jeszcze raz w zranioną nogę giganta, tym razem odcinając ją zupełnie. Pozbawiony
nagle podpory człowiek z żelaza runął na ziemię, wzbijając w powietrze chmurę
rdzy. Nim brunatny pył zdążył opaść, Ad-ari-ann doskoczył do stwora pełzającego
teraz niezdarnie po ziemi niczym przewrócony na plecy żółw i z rykiem począł
rąbać jego rdzewiejące cielsko na kawałki. Rdzawy pył niemalże zatykał mu
płuca, a mięśnie odmawiały współpracy, lecz nie ustawał, pomny na odwieczną
regułę przetrwania, której szybko uczył się każdy bohater walczący z pierwotnymi
mocami, głoszącą, że - dobry potwór, to martwy potwór. Wreszcie głowa i obie
ręce odpadły od ciała kolosa, czyniąc żelaznego człowieka równie nieruchawym
i niegroźnym jak zwykły, kamienny posąg.
Na wpół skorodowany
już miecz barbarzyńcy pękł przy ostatnim ciosie i czarnogłowy otarłszy pot
z czoła odrzucił jego na wpół przerdzewiałą rękojeść precz. Żelazna klinga
z brzękiem uderzyła na podłogę raniąc tym smutnym dźwiękiem serce wojownika.
Sumeryjczyk nie uronił jednak ani jednej łzy, bowiem wzrok jego padł w tym
momencie na kunsztownie kute żelazne ostrze, spoczywające na kowalskim stole,
szykowane widocznie dla jakiegoś hetyckiego wielmoży i radość na nowo zagościła
w jego prymitywnej duszy. Chwycił potężny miecz w dłonie i wywijając nim młyńce,
jak zwykli to robić barbarzyńcy, cieszył się nim dłuższą chwilę.
Szaddad-Trebor
podniósł się z kolan i chwiejnym krokiem zszedł z podestu i stanął trzy kroki
od barbarzyńcy, patrząc, jak człowiek żelaza powoli rozsypuje się w proch.
Ad-ari-ann uniósł miecz oburącz nad głową.
-Teraz po krąglutką
księżniczkę i skarb! I niech nam tylko kto stanie na drodze!
„Mu mało mu zabijania!” - pomyślał wciąż jeszcze na wpół przytomny Babilończyk,
a złośliwa pamięć przywołała niemiły obraz jednego ze strażników Pahladinasa,
którego Sumeryjczyk niemalże rozsiekał na strzępy, posyłając odciętą głowę
w jedną, a rękę ze sztyletem w drugą stronę komnaty. Na samą myśl o kolejnej
takiej jatce poczuł, że robi mu się niedobrze, a komnata zaczyna się kołysać
jakby miał zemdleć...
„Kołysać?!”
-Bogowie! -
zakrzyknął Ad-ari-ann i do maga dotarło wreszcie, że to nie złudzenie powstałe
wewnątrz jego wciąż jeszcze dochodzącego do siebie umysłu, a jak najbardziej
rzeczywisty ruch skalnego masywu. Oprzytomniał zupełnie, gdy pierwszy z glinianych
posągów z hukiem runął na ziemię, rozsypując się na kawałki tuż obok wciąż
jeszcze próbującej się turlać głowy człowieka z żelaza, a w podłodze z trzaskiem
otworzyła się pierwsza szczelina.
-Trzęsienie ziemi! - wybełkotał wciąż jeszcze niepewnie Szaddad.
-Kur! - zaklął Sumeryjczyk wyrażając w tym krótkim słowie całą rozpacz z
powodu nagle rozmywającej się perspektwy rabowania, mordowania i smakowania
wdzięków hetyckiej piękności. Wzruszona jakimś kaprysem bogów ziemia zaczęła
trząść się na dobre, powoli obracając w gruzy zamek czarnoksiężnika. Kolejna
lampa wypadła z kamiennej niszy i roztrzaskując się o podłogę zgasła z sykiem.
Zgodnie jak
nigdy dotąd barbarzyńca i mag popędzili korytarzem w kierunku skąd przez ryk
trzęsącej się góry i łoskot walących się stropów dobiegał histeryczny wrzask
przerażonego Re-gan-disha. Ku wyjściu!
Po trzech zakrętach Hai skonstatował, że zbłądził. Znaczy się wiedział,
gdzie jest, ale był nie tam, gdzie chciał być. W górnych jaskiniach był niewątpliwie
bezpieczny, przynajmniej przez chwilę, od bestii która wypełzła z podziemi,
ale opuszczenie zamku z tej strony nie było sprawą łatwą. Trzeba było wyjść
na skalną półkę rozciągającą się pod oknami i trzymając się liny, zejść w
dół po niepewnych, wykutych w skale stopniach ze dwa razy po sześćdziesiąt
chyba łokci w dół. Jeden zły krok i można skończyć u stóp góry z przetrąconymi
gnatami.
W tej właśnie
chwili zatrzęsły się ściany. Serce skoczyło mu do gardła. Zginie tu żywcem
przysypany, albo odpadnie od skały ześlizgując się po linie...
Z odrętwienia
wyrwał go krzyk ogarniętej histerią kobiety, dobiegający zza przesłoniętego
bawolą skórą wejścia do jednej z rzadka używanych komnat. Odchylił kotarę
i wpadł do środka. Pod ścianą, na kamiennym łożu, wśród posłania ze skór siedziała
Asmunikal.
Ziemia zatrzęsła
się znowu, jeszcze potężniej niż poprzednio.
Hai! - zawołał
Hai, co w tym kontekście należałoby tłumaczyć na hetycki jako: „Do okna, szybko!”
i pociągnął księżniczkę w kierunku jasnego otworu po przeciwnej stronie pokoju.
W chwilę później zawalił się strop.
* * *
Pahladinas padł
na ziemię i zaszlochał. Całe jego życie legło w gruzy: zamek, kuźnia, skarbiec,
biblioteka i ukochana Asmunikal przepadły pod skałami! Bogowie! Teszubie!
Hebat! Wuruszemu! Za co! Asmunikaaaaal! Chciał zawyć, ale nie był w stanie
ze ściśniętego żałością gardła wydusić ni słowa. Po dłuższej chwili podniósł
się z kolan i chwiejnym krokiem, bezmyślnie niczym ożywiony trup z sumeryjskich
legend podążył ku zachodowi, w nadziei, że wśród dzikich skał znajdzie szybką
śmierć w szponach wygłodniałych górskich lwów.
* * *
Demon odetchnął
z ulgą. Cudem uniknął śmierci w ruinach siedziby Pahladinasa, gdy wszystko
zaczęło się walić. Teraz tylko odsapnie chwilę, uspokoi rozkołatane serca
i poszuka Ad-ari-anny i jego maga. Już nic mu nie grozi...
Nagle poczuł eksplozję bólu - uderzenie w głowę, prawie idealnie pośrodku
czaszki, między rogami - i osunął się w ciemność.
* * *
Re-gan-dish
obudził się na zimnym, twardym blacie kamiennego ołtarza. Skrępowany srebrnymi
łańcuchami nie mógł nawet drgnąć. Gdzieś za nim kapłan inkantował złowrogo
brzmiącą pieść w niezrozumiałym nesyckim narzeczu. Na wprost niego, trochę
w górze, za szpalerem otulonych w czarne płaszcze akolitów wznosił się wielki
posąg wężowej bogini Illujanki, z niezwykłym pietyzmem oddający każdy szczegół
jej demonicznej urody.
„Ach jakaś Ty piękna, Moja Ukochana!” - pomyślał, a jego cztery serca zabiły
mocniej. - „Jakbym chciał wrócić do Ciebie! Choćby zaraz!”
W tym momencie
zobaczył nad sobą twarz Najwyższego Kapłana skrytą pod rytualną wężową maską.
W zniesionych oburącz dłoniach dzierżył ofiarny, obsydianowy nóż.
„Chcą mnie złożyć
w ofierze! Nieee! Nieee! To się nie może tak skończyć! Przecież miałem spisać
sagę o Ad-ari-annie! Nawet nie zacząłem! Ja chcę żyć!” - pomyślał przerażony
Re-gan-dish.
Illu-jan-ka!
Illu-jan-ka! Illuj-jan-ka! Illuj-jan-ka! - zaintonowali niecierpliwie akolici.
-Nieee! Nieee! Nieee! - wrzasnął rozdzierająco demon.
Arcykapłan z
rozmachem opuścił nóż.
Uwaga historyczna: większość ciekawostek na temat kraju i
stolicy Hetytów jest autentyczna. Podobnie jak imiona władców, ich krewnych,
fenickich teologów, etc.
Jako lekturę na temat Hetytów polecam: O. R. Gurney, Hetyci, PWN, Warszawa
1970. - generalnie cała seria „Biblioteka Problemów” godna jest uwagi. Można
też zajrzeć do lżejszej książki: Hetyci i ich sąsiedzi, E. Klengel, P.I.W.,
Warszawa 1974. Oprócz tego korzystałem jeszcze z paru innych pozycji takich
jak np.: Charles Picard G., Życie codzienne w Kartaginie w czasach Hannibala
(w odniesieniu do Ugarit); Herodot, Dzieje; Krystyna Łyczkowska, Krystyna
Szarzyńska, Mitologia Mezopotamii; Biblii Wujka, Kossidowskiego, Cerama, paru
atlasów historycznych i kilkunastu innych książek, których tytułów w tej
chwili nie pamiętam oraz Internetu jako podręcznej (choć ubogiej) przypominajki.
I oczywiście z Necronomiconu, Abdula Alhazreda. ;-)
Na marginesie: istnieje hetycki mit o smoku Illujankasie, który został pokonany
w taki sposób, że został przez protagonistę upity (hic!). Boginię Illujankę
zaczerpnąłem natomiast z internetowego kompendium mitologii hetyckiej. Prawdopodobnie
był to błąd we wspomnianym kompendium, którego już nie sposób w tej chwili
odkręcić, aczkolwiek pociesza mnie to, że w jednej z wersji mitu o Illujankasie,
smok ten miał podobno córkę, więc to może o niej mowa...
Sławomir Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa, lato-jesień 2007
Przemysław
Sowa
Marcin Roszkowski
(Paladyn)
Michał Studniarek
(Idril)
Dalsze przygody patrz
Góra strony