lampa lampaMelbrinionersteldregandiszfeltselior


Wejście  --»»  Fantasy --»» A taniec, taniec, niech trwa









































A taniec, taniec - niech trwa.

Śmieszna rzecz, opowiadanie miało być trochę inne: mieszkańcy zamku mieli pomóc parze rozdzielonych przez intrygi i zły los zakochanych. Po drodze jednak zdryfowałem (podobnie jak w "Malowanym świecie", który z opowiadania o tajemniczym artefakcie zmienił się w powiastkę filozoficzną w stylu "Kandyda" Voltera - bohaterowie wędrują po świecie dyskutując na pseudofliozoficzne tematy i niewiele z tego nie wynika). Tym razem jednak opowiadaniu wyszło to na dobre, albowiem oryginalna fabuła byłaby zbyt nachalnym plagiatem jednej z historyjek w "Wesołych przygodach Robin Hooda" (Howarda Pyle'a). A tak ma chociaż pozory oryginalności - oczywiście musiałem powtórzyć słowo "taniec" w tytule, aby go również nie podkradać...
Poprzednia wędrówka: Kowal z Debliente.

Dla Gosi M. - jak zwykle, za rysunki i piękno.

Zamek sunął na zachód ponad atramentowoczarną taflą może jeziora a może morza - nie wiedzieli tego na pewno. W każdym razie brzeg, porośnięte lasem góry, był cały czas w zasięgu wzroku. W przeciwnym kierunku, gnane wieczornym wiatrem żeglowały szarobiałe obłoki.

Gry spoglądał przez okno chmury, góry, ptaki, szybujące na wznoszących prądach smoki, albo inne gadopodobne paskudztwo.
-Prowadzisz, czy myślisz?
-Myślę - odpowiedział odwracając się w kiierunku stolika. Na dębowym blacie leżała wymalowana na pergaminie plansza i kilka drewnianych figurek, spoglądających ze strachem na odlane w ołowiu kości.

To głupie, ale tu na Infinitii powtarzali te same rytuały, co na Ziemi. Jakby nic się nie zmieniło, a rzeczywistość naokoło nie była wystarczająco fantastyczna, wcielali się co wieczór w fikcyjne postacie dokonujące heroicznych czynów w wyimaginowanym świecie. Chociaż właściwie nie było to żadne wymyślone uniwersum, a ich rodzinny świat - ze wszystkimi jego brudami: smogiem, głodem, bezrobociem. Starali się przywołać w pamięci każdy szczegół w nadziei, że powtórzy się to, co stało się tamtego, pamiętnego dnia, gdy nagle po nieszczęśliwym rzucie kośćmi przenieśli się wszyscy do tej magicznej krainy. Nie było w tym żadnej metody, raczej rozpaczliwa nadzieja, że wielokrotne odprawianie tych samych guseł sprawi, że w końcu jakiś litościwy bóg ich wysłucha. Ale po prostu nie mieli innego pomysłu.

-Nad czym tak myślisz? - Tlareg odgarnął znad czoła jasne, niemalże siwe włosy i korzystając z chwilowej przerwy w grze zarzucił na parapet stopy w ciężkich skórzanych butach.
-Zastanawialiście się kiedyś nad horyzonttem?
-Mówisz o tej urojonej linii, gdzie nieboo pozornie styka się z ziemią i która ucieka, gdy próbujemy się do niej zbliżać?

Mistrz spojrzał na siwowłosego dziwnym wzrokiem. Znowu próbował ironizować?
-Nie ująłbym tego tak fachowo, ale mniej więcej. Tak.
-O co ci chodzi, Mariush?
-U nas horyzont był efektem zakrzywienia powierzchni Ziemi. W pewnym momencie krzywizna robi się tak duża, że zasłania obiekty znajdujące się dalej.
-No, owszem - Tlareg podrapał się po pleccach. Brak miecza, odłożonego na bok na czas gry, trochę mu przeszkadzał.-Natomiast Infinitia jest generalnie płaska. Lądy, morza, góry lasy i pustynie ciągną się w nieskończoność. Przynajmniej nie wiadomo mi o nikim, kto choćby słyszał o czymś takim jak koniec, czy choćby krawędź świata. Nie sposób też powrócić w tos samo miejsce z drugiej strony, jak u nas na kuli. Również proste pomiary geometryczne, które wykonywałem, zdają się wskazywać, że świat ten jest płaski jak stół, albo ma zupełnie niezauważalną krzywiznę.
-Więc?
-więc nie powinno być horyzontu. Mam na mmyśli, ze powinieneś móc dojrzeć górę oddaloną nawet o 1000 mil, na przykład po drugiej stronie oceanu, a nie widzisz.
-Rzeczywiście, nie myślałem o tym.
-Daj spokój Siwy, nie męcz się. Jeśli Marriush zaczyna gadać o takich duperelach, to znaczy, że ma już gotową odpowiedź i tylko czeka, by nas oświecić - brodacz zwany Trzecim Tomem działał czasem Mistrzowi na nerwy, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że tamtego feralnego wieczora grał z nimi i niestety wraz z całą ferajną trafił do Infinitii. Co oznaczało, że ten niedopieczony student medycyny był z nimi na dobre i na złe.
-Moim zdaniem tutejsi mieszkańcy - ciągnąął niezrażony Gry - mają zakodowany w podświadomości zupełnie inny sposób postrzegania świata. Po prostu nie dostrzegają tego, co istnieje poza bezpośrednim zasięgiem ich zainteresowań. Obiekty nie tyle znikają poza linią horyzontu, co raczej wychodzą poza zakres ich postrzegania. To bardziej sprawa uwarunkowania niż fizyki, czy optyki. My myślimy w kategoriach absolutnych definicji i zawsze potrzebujemy granic. Dla nas, myślących Euklidesem, dwie proste równoległe ciągnące się w nieskończoność nigdy się nie przetną. Natomiast tutejsi patrzą na to w zupełnie inny, bardziej pragmatyczny sposób: jak dojdziemy, to zobaczymy. Może się przetną, może nie. Mają chyba większe zaufanie do swojego świata niż my. Nie obchodzi ich ani, co jest głęboko pod ziemią, ani dlaczego gwiazdy płyną nocą po niebie. To znaczy mają swoje wyjaśnienia, ale nie będą kruszyć kopii, by sprawdzić na przykład, która z ich legend o działaniu nieboskłonu jest prawdziwa. Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby zasady rządzące ruchem gwiazd nad różnymi kontynentami były w istocie zupełnie inne.
-A my? Przecież nie jesteśmy chyba uwarunnkowani?
-Właściwie nie - pokręcił głową Gry - alee sądzę, że podświadomie przystosowaliśmy się do sytuacji. To znaczy: jeślibyśmy chcieli, zapewne moglibyśmy dostrzec na horyzoncie ten wulkan, który mijaliśmy miesiąc temu, ale nasze zmysły dostosowały się po najmniejszej linii oporu do zasad postrzegania świata, które tutaj obowiązują. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
-O ile to w ogóle można nazwać zasadami!<
-Nie dręcz Mariusha - Lorianna pogłaskałaa Siwego po ramieniu - grajmy dalej!

*   *   *

Po osadzeniu na ziemi zamek Arhoax przedstawiał cokolwiek niecodzienny widok. Granitowa skała, na której jak najbardziej dosłownie, wznosił się zamek, teraz odciskała swój ślad na kamienistej łące o dwie mile za miastem. Wokoło trwała gorączkowa krzątanina. Windy kursowały to w dół, to w górę, wozy z budulcem wymijały się na wąskiej drodze, a tłum rzemieślników niczym mrówki uwijał się szparko na tle szarych murów twierdzy. W oddali na kamiennej półce wznosiły się strzeliste wieże i strome dachy Granis Morlet, miasta tysiąca masek - w porównaniu do miast, które ostatnio mijali prawdziwej metropolii. Zielone, czerwone i szare dachy domów odbijały się w lustrze wody, w bajeczny sposób komponując się z barwnymi żaglami łódek i barek zawijających do skalnej przystani w grotach pod miastem. Złote i czerwone światła lamp wskazywały drogę statkom zmierzającym do portu, a gdzieś w głębi labirynt jaskiń łączył się z podziemiami miejskich składów.

Miasto pławiło się w bogactwie i dekadencji. Pełne pomników, fontann, rzeźb, wyłożonych kolorową kostką trotuarów i zdobiących ulice zielenią ogrodów. Całością zaś pod nieobecność władcy rządziła Rada Siedmiu Regentów, z których żaden nie miał ni krzty zaufania do pozostałych. Wzajemna sieć powiązań sprawiała jednak, że to co na początku było nie więcej niż taktycznym sojuszem siedmiu najbardziej wpływowych rodów, z czasem przerodziło się w stabilną zasadę ustrojową, której nie były w stanie naruszyć najbardziej nawet wysublimowane intrygi z monotonną regularnością tkane przez uczestników tej gry o sumie zerowej, by choć na chwilę uzyskać niewielką przewagę dla swego rodu, fakcji lub dla drobnego tylko wzmocnienia swojej osobistej pozycji.  

W tej tych dniach właśnie w wewnętrznej grze Granis Morlet nastąpiło dokładne przetasowanie kart, wysuwające na szczyt dom Białego Regenta i każde ze stronnictw gorączkowo zastanawiało się nad wyborem nowego gambitu. A zamek Arhoax wraz ze swymi mieszkańcami trafił dokładnie w sam środek tego zamieszania. Nikt w mieście nie chciał uwierzyć, że nagłe pojawienie się latającego zamku było zupełnie przypadkowe i każdy po cichu wietrzył w tym jakiś spisek swoich konkurentów. Sytuacja ta miała jednak i dobre strony - nikt w mieście nie chciał wykonać pierwszego ruchu, by przedwcześnie nie odkryć swoich kart. Wszyscy starali się jak na razie zebrać jak najwięcej informacji i mieszkańców zamku pozostawiono w zasadzie w spokoju. Z jednym wyjątkiem: dostali oczywiście zaproszenie na Wielki Widmowy Bal w Kryształowym Pałacu - dawniej siedzibie księcia Granis Morlet, teraz pełniącym funkcję gmachu publicznego. Szef zamkowej ochrony, smutny rycerz zwany Spatha, miał pewne obiekcje, co do wyprawy na bal, ale że na zamku Arhoax słowo księżniczki było prawem, musiał więc ustąpić w obliczu niezbijalnego argumentu, że jej suknie balowe nie po to przecież uszyto, by miały teraz płowieć w szafie.

Granis Morlet miało więc okazję poznać urodę Marquine, miejskie mrowisko dostało nową pożywkę dla plotek, a koło intrygi przeskoczyło o kilka pól, wychylając szale politycznej równowagi w zupełnie nowym kierunku, gdy miejscowi gracze starali się wyciągnąć wnioski z zachowania tajemniczych przybyszów. A do tego gdzieś tam w tle czaił się jeszcze dyszący rządzą zemsty „Tygrys” Toracatti, który dawno poprzysiągł śmierć paru wpływowym osobistościom.

*   *   *

Barwny tłum balowych gości przelewał się między kolumnami, spływał po szerokich schodach i odbijał w kryształach kandelabrów.
-Nie wiem, co wy kobiety w tym widzicie -- jęknął Tlareg, poprawiając kołnierz kostiumu, skrojonego przez zamkowego krawca na wzór stroju muszkietera. Przynajmniej na tyle, na ile białowłosy ponurak był go w stanie mistrzowi opisać - Lorianna, przecież ci wszyscy ludzie to albo jeden w drugiego banda snobów, którzy przyszli tu tylko po to, aby pokazać się w towarzystwie wyżej postawionych od siebie, albo intryganci patrzący tylko, jak zdobyć kolejne punkty i jak pogrążyć prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów. Do tego jeszcze te stroje! Wydziwnione, jakby dziwactwo miało być najwyższym kryterium estetyki. Nawet najeść się porządnie nie można!
-Hej, nie myśl tyle i po prostu baw się. Popatrz! Książę i księżniczka tańczą tak, jakby cały świat wokół nich nie istniał...
-Tak, ale oni zaliczyli już tysiąc takichh balów i mają praktykę. A poza tym cały czas pilnuje ich Spatha. Mogą zapomnieć o świecie. A mi to miasto się nie podoba. Czuję się jakby ciągle ktoś obserwował moje plecy i tylko czekał na właściwy moment, by wbić w nie nóż.
-Odpręż się na chwilę Ivo, zatańcz, zrób to dla mnie - dziewczyna pociągnęła go za rękaw marszcząc brwi. W takich chwilach nie było sensu z Siwym dyskutować, trzeba mu było rozkazywać.
-No już dobrze - dopił wino i odstawił czzarkę na tacę przechodzącemu właśnie obok służącemu. I tak muszę zaczekać na Toma i jego bosonogą driadę.
I zatonęli w tłumie.

*   *   *

-Jak sądzisz Final, kim oni są?
Final, hrabia Down spojrzał w dół przez marmurową balustradę, tam gdzie na parkiecie bawili się przybysze z tajemniczej latającej twierdzy, która w ostatnich dniach wzbudziła taki niepokój wśród elit Granis Morlet.
-Nie mam pojęcia, Wasza Miłość.
-Ale chyba musisz mieć jakieś zdanie Finaal. Jak myślicie, mają coś wspólnego z Toracattim?
Hrabia spojrzał w twarz bladej jak kość słoniowa maski, za którą ukrywał się jego rozmówca - osoba w Granis Morlet bardzo wpływowa i dlatego ceniąca sobie incognito. Zwłaszcza wtedy, gdy rozmawiała z takim mieczem od brudnej roboty jak Down.
-Wątpię. Toracatti zrobi wszystko, żeby zzemścić się na Radzie, ale na ile go znam, uderzy wprost, a nie będzie bawił się w jakieś szarady z latającym zamkiem.
-Może na pokładzie ukrywa się desant?
> -Może, ale szczerze powiedziawszy, nie wiierzę - przez ostatnie trzy lata obaj zajmowaliśmy się głównie wzajemnymi podchodami w górach Północnej Marchii i, przy całym szacunku dla jego sprytu, nie miał czasu załatwić sobie takich sojuszników.
-Jednak go nie schwytaliście Final.
-Toracatti to diabeł wcielony. Potrafi wccisnąć się w każdą szparę, wykorzystać każdy błąd. Wiele razy już prawie go miałem, a jednak zawsze mi się wymykał.
-Więc może znalazł sposób, aby nam zaszkoodzić?
-Nawet diabeł może tylko tyle, na ile pozzwalają mu jego zasoby. Gdy zostawiałem go w górach, krył się gdzieś po jaskiniach z czwórką ludzi. Z taką siłą można napaść na samotny patrol, ale nie da się szturmować Granis Morlet.
-Czyli możemy spać spokojnie.
-W żadnym razie. Należy wzmocnić straże. Będziemy bezpiecznie dopiero, gdy zobaczę jego trupa. Nie należało go wypuszczać z klatki.
-Nie udało się. Jak sami powiedzieliście,, ten diabeł potrafi wykorzystać każdą lukę. Ja osobiście byłem za tym, żeby go od razu ściąć. Dobrze hrabio, miejcie na wszystko baczenie. Nie chcę, aby naszym gościom coś popsuło zabawę. Tak jest, wasza miłośc.

W dole korowód barwnych postaci wyginał się w tańcu.

*   *   *

W tym samym czasie na zapleczu małego składu przy Ulicy Przechodniej trójka spiskowców pod okiem człowieka w znoszonym płaszczu oglądała komplet karabinów.
-Jesteś pewien, że to zadziała?
-W razie czego mamy miecze. Nie wiem. Po tamtej stronie w Bruxelles strzelały, więc mam nadzieję, że będą działać i tutaj. W końcu kosztowało mnie to niezłą sumkę w diamentach, szakal sprzedawca zdarł chyba ze mnie potrójnie. Wiecie jednak, jak to jest przy przejściu. Nigdy nic nie wiadomo, a nie przestrzelamy ich tutaj, bo hałasują straszliwie. W kilka chwil mielibyśmy na karku połowę straży miejskiej.
-Więc pozostaje nam się modlić.
-Owszem, ale szybko, bo czasu coraz mniejj. Gdy tylko skończycie, zakładajcie stroje i wyruszamy.
Popatrzył w kierunku południowej ściany, gdzie za zasłoną skrzyń, beczek oraz regałów z księgami, słojami, puzderkami, woreczkami oraz dziesiątkami innych towarów i utensyliów, które właściciel składu uznawał z jakichś przyczyn za niezbędne, nawet jeśli od wieków nie znajdywały żadnego nabywcy, w niewielkiej wnęce, zasłonięte nadgryzioną już przez ząb czasu brązową kotarą skrywały się drzwi do Innego Świata. W oddali rozległo się przytłumione dzwonienie - to wieczorny tramwaj śpieszył się, by zebrać zapóźnionych przechodniów.

*   *   *

Hrabia Down sięgnął po kieliszek wina. W zasadzie nie powinien pić. Powinien zachować trzeźwy umysł, bo choć osobiście nie bardzo w to wierzył, Toracatti mógł jednak jakimś cudem przeniknąć do miasta i mimo wszystko sprawić im niemiłą niespodziankę. Poniżej, w wielkiej sali goście tańczyli i bawili się, jakby problemy nie istniały. I rzeczywiście na ten jeden wieczór, ten szczególny bal maskowy, wszyscy wyrzucali swoje troski gdzieś za okno. No oczywiście poza najbardziej niepoprawnymi intrygantami, których wśród gości było zapewne zwyczajowe dziesięć procent. Kobiety wymieniały złośliwości starając się pognębić prawdziwe lub urojone rywalki lub tylko wyśmiać kreację konkurentki. Co poniektórzy zapominali się we flirtach. Kupcy rozprawiali o interesach, żołnierze o wojennych przewagach. Wierni słuchacze potakiwali. A po środku grupa najbardziej wytrwałych zapominała się w tańcu.

Final jeszcze raz przyjrzał się książęcej parze, właścicielom niesamowitego zamku. Ci tańczyli beztrosko, jakby cały świat poza nimi nie istniał. Każdy ich ruch i gest aż promieniował najprawdziwszą, nieprzekłamaną miłością. Szeryf sam kiedyś doznał tego uczucia, więc umiał je rozpoznać u innych. O nie, oni zdecydowanie niczego nie knuli. Wraz z towarzyszącą im świta, czwórką dobranych przyjaciół, po prostu dobrze się bawili. Bal był dla nich - Final zastanawiał się przez chwilę nad właściwym porównaniem - atrakcją turystyczną. Tylko piąty z przybyszów wędrował nieśpiesznie, samotnie po sali, wymieniając zdawkowe uprzejmości z kobietami, które jego małomówność brały mylnie za melancholię i usilnie starały się poderwać tajemniczego rycerza. Hrabia Down jednak już na pierwszy rzut oka rozpoznał ochroniarza książęcej pary. „Nie, moje drogie panie, ten człowiek jest tutaj na służbie” - uśmiechnął się w myślach. Jak się później miało okazać, po raz ostatni tego wieczoru.

Ktoś tracił go w ramię. Hrabia odwrócił się zaskoczony. Nie miał wśród gości zbyt wielu znajomych. A jeśli już miał, to ci z kolei mieli znajomych znacznie bardziej interesujących niż skromny szeryf z prowincjonalnej marchii.

To jednak był jeden ze służących. I nie trzymał w ręku tacy.
-Panie - zaczął niepewnie.
Przypomniał sobie człowieka. Miał na imię Eryk i był jednym z tych, którym dziś w południe urządził odprawę, wyjaśniając, by tym razem mieli na wszystko szczególne baczenie i informowali go o wszystkich podejrzanych sprawach.
-Tak, co się stało?
W odpowiedzi chłopak wykrzywił twarz w grymasie, który nietrudno było odczytać. Ważna sprawa, ale nie w tłumie ludzi.
-Chodźmy zatem.
I służący poprowadził go ku bocznemu korytarzowi, potem po schodach i znów korytarzem w świetle kandelabrów, gdzie w pewnym oddaleniu od zgiełku głównej zabawy zarezerwowano ustronne komnaty dla ważniejszych gości. Ot na wypadek, gdyby któryś z VIP‑ów chciał na chwilę odsapnąć, przebrać się, albo na osobności poflirtować z damą. Za purpurową kotarą kryły się drzwi do jednego z takich właśnie, ustronnych pokoi.

Final westchnął na widok ciała leżącego na podłodze. Czerwona plama na wysokości serca nie pozostawiała żadnych wątpliwości, co do przyczyny zgonu. Niestety znał tego człowieka. Książę Daletes, młodszy brat Czerwonego Regenta i jednocześnie szara eminencja rodu Kaladoca. To on w Czerwonym Domu pociągał za wszystkie sznurki i grał pierwsze skrzypce w zakulisowej grze o władzę. Granis Morlet czekało małe trzęsienie ziemi.

Gorzej jednak, że książę leżał na ziemi w samej bieliźnie. Ktoś wbił mu sztylet w pierś i zabrał jego kostium. Co oznaczało, że zabójca krąży gdzieś tam w tłumie gości, być może szukając kolejnej ofiary. „Toracatti” - przemknęło hrabiemu przez myśl. Tak, takie zagranie było właśnie w jego stylu, a Daletes był jednym z tych, którzy szczególnie mu się narazili. „Spokojnie. Myśl, myśl” Stróż prawa stłumił narastającą panikę. Co może zrobić? Zabójca ma kostium księcia i nikt poza nim nie wie, jakie to było przebranie. „Musisz posłać do pałacu Kaladoca po kogoś ze służby, kto wie, za kogo Daletes się dziś przebrał. ale to potrwa. A w tym czasie Toracatti zdąży zabić kolejną ofiarę i zdobędzie nowe przebranie. Musisz mieć tutaj na balu kogoś, kto ci pomoże szukać. Dyskretnie. nie można ufać służbie, bo któryś z nich może być człowiekiem Toracattiego i ostrzeże Tygrysa. Nie można przerwać balu i polecić żołnierzom przeszukać gości, bo taki afront niektórzy z obecnych gotowi są pamiętać do końca życia. zresztą tak na prawdę nie masz pewności, czy to rzeczywiście robota Toracattiego, czy może któryś z rodów załatwia sobie swoje osobiste porachunki. Rodzina Kaladoca miała aż za wielu wrogów. Potrzebujesz kogoś z zewnątrz, kto nie będzie ci mieszał w śledztwie i nie będzie próbował przy okazji załatwiać swoich własnych interesów, podczas gdy ty Final będziesz bezsilnie patrzeć, jak ten bal powoli zamienia się w krwawą jatkę.” Rozwiązanie było oczywiste, jak się nad tym zastanowić. Na sali było tylko siedem osób, którym mógł zaufać. Pod warunkiem, że zgodzą się mu pomóc.

*   *   *

Smutny rycerz przyjrzał się ciału i pokiwał głową.
-O czymś zapomnieliście mości hrabio. O cczymś bardzo ważnym.
-Nie rozumiem.
-Przyjrzyjcie się ciału.
-Krew - mruknął Tom spoglądając na Tlaregga.
Białowłosy przytaknął.
-Jeśli zabójca najpierw pchnął ofiarę szttyletem, a dopiero potem zdjął z niej ubranie, to znaczy, że teraz nosi na piersi wielką, szkarłatną plamę.
-Czyli możemy raczej wykluczyć, że trupa rozebrano po to, aby zdobyć jego kostium. No chyba, że książę najpierw się rozebrał, a dopiero potem otrzymał cios w serce. Wtedy przynajmniej moglibyśmy zakładać, że zabójcą była kobieta, chyba - myślał głośno Tom skubiąc się w brodę.
Hrabia pokręcił głową.
-Daletes nie był z gatunku ludzi, którzy bawiliby się w przelotne miłostki na balu. Był jak pająk. Znacznie bardziej podniecały go intrygi.
-W takim razie możemy chyba przyjąć, że mmorderca, kimkolwiek jest, nie nosi teraz kostiumu księcia, a cała ta zabawa z rozbieraniem trupa była tylko dla zmylenia tropów - skonstatował Tlareg.
-Chyba, że nosił bardzo podobny strój - wwtrąciła trzeźwo Lorianna - tylko kobiety dbają o to, by nie wystąpić na balu w takiej samej sukni. Mężczyźni się tak nie przejmują. Widziałam przynajmniej pół tuzina takich samych czarnych płaszczy. Albo jeśli zabójca rzeczywiście jest ten banita Toracatti i zaplanował to morderstwo, to musiał chyba skądś wiedzieć, jak książę jest ubrany, więc mógł sobie przygotować podobny kostium. Zresztą mógł zakryć plamę krwi, jeśli nie była duża, na przykład wpiętym kwiatem. Tak myślę.

Szeryf spojrzał na płowowłosą pannę ze zdziwieniem. Po kobiecie nie spodziewał się takiej przenikliwości.
-Strój na Widmowy Bal jest zazwyczaj tajeemnicą. Przynajmniej wśród znaczniejszych rodów utarło się, że przebranie zna tylko sam zainteresowany i wtajemniczony krawiec, może jeszcze jedna lub dwie osoby ze służby. Daletes raczej nie zrezygnowałby z tak wspaniałej okazji, by powęszyć incognito. Z drugiej strony jeśli to rzeczywiście zabójstwo z premedytacją, to morderca zapewne musiał znać strój ofiary.
-Co znacznie zawęzi wasze śledztwo hrabioo, ale dopiero po balu. Teraz trzeba zastanowić się, jak zapobiec kolejnym zabójstwom - zauważył trzeźwo książę Kerhoin - obawiam się jednak, że nie wiele wam pomożemy. Nikogo tu nie znamy. Jeśli nawet zaczniemy dyskretnie wypytywać gości, to nie przecież nie będziemy wiedzieć, czy mówią nam prawdę, czy tylko grają.
-W końcu to bal maskowy - zauważyła księżżniczka.
-Hrabia spojrzał po nich zrozpaczony.
> -Pomożemy - uspokoił książę przechwytującc jego wzrok. My z księżniczką i Spathą - wskazał na smutnego rycerza - rozejrzymy się wśród gości. Tlareg z Lorianną pójdą z wami mości hrabio, a Tomasz i Hassasinna pomyszkują wśród służby. Zrobią to znacznie lepiej niż my. Znalazłeś przyjacielu coś ciekawego? - zwrócił się do Spathy, który właśnie podniósł się na nogi zakończywszy lustrować ciało.
-Niewiele. Czysty cios, dokładnie w sercee, czwórgraniastym sztyletem. Cios lekko z góry, więc zabójca musiał być odrobinę wyższy od ofiary. Ciało nie było przesuwane, jeśli nie liczyć rozbierania. Moim zdaniem, albo zabójca miał szczęście, albo to robota zawodowca.
Marquine wzdrygnęła się mimowolnie. W kącie pokoju zapomniany pająk cierpliwie tkał nadszarpniętą sieć.

*   *   *

-I koniec zabawy - szepnęła księżniczka.
-Czemu - Kerhoin spojrzał w głąb szmaragddowych oczu.
-Zamiast się bawić, będziemy musieli szukkać zabójcy.
-Naprawdę uważasz, że mamy szansę go znalleźć? - uśmiechnął się - Nikogo tu nie znamy, nawet nie wiedziałbym, o co pytać. Zgodziłem się, bo musimy w Granis Morlet powisieć jeszcze przez tydzień nim rzemieślnicy skończą wszystkie naprawy. Dobre kontakty z miejscową władzą nie zaszkodzą, a nasi przyjaciele będą mieli trochę zabawy. Miałem wrażenie, że zaczynali się trochę nudzić.
-Nie Hassasinna.
-Nasza mała koniuszka zawsze dobrze się bbawi. Zatańczymy, najpiękniejsza? - wyciągnął dłoń.

*   *   *
<>-Mości hrabio - Tlareg zatrzymał się na chwilę - dręczy mnie jedno pytanie: dlaczego właściwie Toracatti pragnie zemsty?
Final westchnął.
-To zaczęło się dziesięć lat temu, mniej więcej. Rada Siedmiu Regentów postanowiła uprawomocnić swoją władzę. Mówiąc ściślej, odsunąć na boczny tor tych wszystkich, którzy mogliby potwierdzić tożsamość Księcia Pana, gdyby ten jakimś cudem powrócił. Parę osób zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Inni woleli na wszelki wypadek opuścić miasto. W którymś momencie ktoś przypomniał sobie, że kilka lat przed wyjazdem Książę był ranion na łowach i kurował się przez dwa miesiące w posiadłości Toracattich. Czyli musieli oni znać cechy charakterystyczne, po których można by rozpoznać Księcia, gdyby ten kiedyś powrócił. Toracatti byli może niezbyt majętnym, ale starym i poważanym rodem. Gdyby potwierdzili tożsamość powracającego władcy, trudno byłoby podważyć ich świadectwo. trzeba było więc ich jakoś usunąć. Nikt nie miał wtedy jeszcze odwagi na skrytobójczy mord. Wiecie, to uchodzi uwagi w mieście, ale na wsi trzeba by chyba zbrojny najazd urządzić. I byłby smród. Wymyślono więc, żeby najpierw pozbawić Toracattich majątku, a co za tym idzie i znaczenia. Zamierzano sprawę tak zamotać, aby nikt nie rozumiał, o co chodzi. Wygrzebano, a właściwie prawie na pewno spreparowano dokumenta, że nadania książęce dla pradziada Toracattiego były właściwie tylko dzierżawą i rodzina zajmuje trzydzieści wsi, czyli gros majątku bezprawnie. Na dodatek pewien kupiec, jak mu tam było, Daveti, wniósł do sądu pozew o rzekomy dług, którego Toracatti podobno nie spłacili i domagał się pięciu wsi, które podobno były zastawem pożyczki. sprawę miał rozstrzygnąć sąd, w którym, już Daletes o to zadbał, zasiadali sędziowie wiedzący, jaki należy wydać wyrok. Wkrótce potem Toracatti stracili prawie wszystko poza letnim dworem, bo rodową siedzibę musieli sprzedać na pokrycie kosztów procesu. Na domiar złego pierworodny Toracattiego wdał się był w bójkę w obronie honoru rodziny. Podobno przy okazji poturbował kapitana miejskiej gwardii, choć osobiście sądzę, że cała sprawa była ukartowana. W każdym razie trafił do kopalni, gdzie wkrótce przypadkiem przygniotła go skała i opuścił ten padół łez. Wuj Toracattiego został oskarżony o krzywoprzysięstwo i trafił do wieży, gdzie nabawił się suchot. Nigdy już nie wyzdrowiał. Ukochana żona Tygrysa pognębiona nieszczęściami zmarła najbliższej zimy ze zgryzoty. Zrozpaczony Toracatti pojechał do miasta rozliczyć się z tymi, którzy za tym wszystkim stali. Wtedy jeszcze nie miał dzisiejszego sprytu i zaciętości - to zdobywa się z wiekiem. Wyzwał hrabiego Pontecorno, protegowanego Białego Regenta, który świadczył przeciw niemu w sądzie. Hrabia nie zamierzał podkładać głowy, bo mieczem robił o wiele gorzej niż językiem i wymógł na stryju aresztowanie Toracattiego pod byle pozorem. Na nieszczęście ten wreszcie zrozumiał, że gra nie toczy się czystymi kartami i uciekł strażnikom, zanim zdążyli wtrącić go do lochu. Miary nieszczęść dopełnił jeszcze pożar domu, w którym zginęli jego najmłodsza córka oraz wuj i szwagier z żoną. To akurat chyba był przypadek - naturalny pożar w czasie burzy - ale Toracatti oszalał z rozpaczy. W ciągu niespełna roku stracił wszystko: rodzinę, majątek i dobre imię. Została mu tylko zemsta. A że znał się na wojaczce, wkrótce trzeba było odprawić parę pogrzebów, a Granis Morlet zyskało swojego banitę. Moim zdaniem lepiej by było, gdyby zostawili go w spokoju. Książę Pan pewnie zginął gdzieś w dalekich krajach i nigdy nie wróci. Ale jak to mówią: na złodzieju czapka gore.
-Opowiadacie o tym z taką swobodą. Nie booicie się, że i was spróbują się pozbyć - Tlareg spojrzał hrabiemu w oczy.
-Nie, od czasu gdy parę lat temu ludzie TTygrysa rozkleili na murach afisze z jego wersją wydarzeń, sprawy te są powszechnie znane. Oczywiście spora część mieszkańców nie wierzy banicie, inni z kolei nie chcą się narazić regentom lub popierają ich wersję z czystego wyrachowania. A znakomitą większość w gruncie rzeczy niewiele to wszystko obchodzi.
-A was?
-Prywatnie współczułbym Toracattiemu. Możże nawet byłbym po cichu po jego stronie, ale zanim było mi dane zrozumieć całą intrygę, jeszcze jako młody kapitan miałem pecha zabić jednego z jego ludzi, bliskiego przyjaciela Tygrysa. Teraz więc, czy tego chcę, czy nie, również jestem na jego czarnej liście. Dość długiej zresztą.
-Tlareg, chyba nie musimy brać udziału w tym całym świństwie! - przerwał trochę chyba za głośno Lorianna.
Final, hrabia Down pokręcił głową.
-Chyba przedstawiłem wam zbyt jednostronnny obraz sytuacji. Prawda też może zwodzić, wystarczy tylko odpowiednio dobrać fakty. Toracatti to nie tylko boleśnie skrzywdzony człowiek, który mści się za słuszne krzywdy. Tygrys to przede wszystkim szaleniec. Wierzcie mi, tropię go od paru lat. On żyje już tylko żądzą zemsty i gotów byłby spalić cały ten pałac ze wszystkimi ludźmi w środku, byle tylko móc odhaczyć jedną czy dwie głowy na swojej liście. Oczywiście nie mogę, nawet nieśmiałbym prosić was o pomoc w polowaniu na niego. To nie wasza sprawa. Chciałbym tylko abyście pomogli mi uniknąć tragedii. - Final rzucił smutne spojrzenie na młody księżyc za oknem i nastrojowe cienie rzucane przez krzewy i posągi oświetlone słabym światłem parkowych latarni. Każdy z nich mógł skrywać szykującego się do zadania ciosu banitę.
-Zresztą wcale nie jestem pewien, czy to Tygrys - stuknął kostkami dłoni w ścianę za plecami - może po prostu ktoś usiłuje tu korzystając z okazji załatwić własne porachunki, licząc że wszystko i tak pójdzie na konto...
Zamilkł widząc, że korytarzem zbliża się ku nim jakaś dama w masce nietoperza i czarnej, haftowanej purpurową i złotą nicią sukni. Stali tak przez chwilę w kłopotliwym milczeniu, aż jej szeroka kryza nie zniknęła za rogiem korytarza, który jak Lorianna pamiętała prowadził do toalet i chyba jeszcze tylnego wyjścia na taras nad parkiem.
-Po czym poznamy, czy to sprawka Toracatttiego? - odezwał się wreszcie białowłosy.
-Obawiam się, że po liczbie trupów - skrzzywił się hrabia.
Tlareg pokiwał ze zrozumieniem głową. Ten świat w gruncie rzeczy nie różnił się aż tak bardzo od miejsca, z którego przybył. Małe intrygi, zawiść, podejrzliwość, żądza zemsty i brudne chwyty, by zdobyć choćby niewielką przewagę nad konkurentami. Zupełnie jak w tych paru firmach, w których miał okazję pracować. Tylko że tam człowiekowi, który chciał iść pod prąd groziło co najwyżej zwolnienie z pracy. Tutaj natomiast można było skończyć w ciemnicy lub zaszlachtowanym przez wynajętych oprychów. Z drugiej strony, pośród wielu miast i miasteczek, które dotychczas odwiedzili, Granis Morlet było w pewnym sensie wyjątkiem. Może to jakaś lokalna klątwa ciążyła nad tym miastem? Na Infinitii podobało mu się jedno: brak tej ciągłej, nieznośnej presji na jego myśli. Tak jakby człowiekowi do głowy wszedł kilkuletni rozpieszczony dzieciak i domagał się zapłacenia mu należnej daniny podłości i głupoty: upijania się do nieprzytomności na imprezach, kultywowania idiotycznych  pretensji do ludzi za mniej lub bardziej urojone winy, wzajemnego podgryzania się w pracy i wyrządzania sobie nawzajem różnych drobnych złośliwości, bezmyślnego plotkowania czy to przy kawie, czy na internetowym forum, durnego gapienia się po powrocie do domu w telewizor skacząc z kanału na kanał, czy wreszcie spędzaniu w pracy czasu na całkowicie bezużytecznych zajęciach jak gra w idiotyczne gry lub surfowanie w Internecie po stronach zawierających nie więcej użytecznych informacji niż przeciętny brukowiec. Zupełnie jakby umysł człowieka tkwił przez cały czas w jakimś lepkim smogu. Tutaj na Infinitii tego nie było. Wreszcie mógł myśleć w miarę klarownie, logicznie i bez problemów z odróżnianiem dobra od zła. Szczerze powiedziawszy nie wiedział, czy naprawdę chciał wracać z powrotem, czy nie lepiej byłoby nadal używać słodkiego i miłego życia w tym magicznym świecie. Nagle znalazł się w krainie, która pozwalała mu żyć normalnie, takim życiem jakiego by pragnął, a które na co dzień widywał tylko u bohaterów filmów lub książek. Infinitia była więc w pewnym sensie eskapizmem idealnym, ale gdzieś z tyłu głowy tkwił strach, że wszystko co dobre musi się przecież kiedyś skończyć. Chyba Gry miał rację, myślenie w kategoriach obowiązujących na Infinitii było dla nich czymś obcym.
-Woda - głos Lorianny wyrwał go z zamyśleenia.
-Woda?
-Co z tą wodą, elonna? - spytał hrabia użżywając tytułu, którym, jak już zdążyli się domyślić, zwracano się w Granis Morlet do młodych szlachcianek.
-Nie słyszycie cieknącej wody? Tam gdzie poszła ta kobieta w masce nietoperza. Są chyba łazienki?

Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia i dobywszy mieczy ruszyli w stronę, gdzie korytarz skręcał w kierunku parku i toalet. Lorianna pokiwała głową z dezaprobatą, już wyobrażając sobie jak zareaguje kobieta, gdy do łazienki wpadnie nagle dwóch drabów z bronią. Jednak bez słowa podążyła ich śladem.

Kobietą w masce nietoperza była szlachcianka Velissima, jak się przekonał Final ściągnąwszy jej z twarzy zasłonę. Znaleźli ją zemdloną na podłodze łazienki. Z odkręconego delikatną białą dłonią kurka do marmurowej umywalki wciąż lała się woda. Obok, częściowo zasłonięty kolumną łazienkowego pieca leżał kolejny trup. Tym razem z poderżniętym gardłem, ale tak jak poprzednio rozebrany do bielizny.

Hrabia nie musiał nawet odwracać ciała na plecy i spoglądać denatowi w twarz. Pierścienie na wykręconej do tyłu, zapewne przez zabójcę, ręce nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Miał przed sobą zwłoki Tallicrava, samego Błękitnego Regenta. I tak też odpowiedział, gdy białowłosy rycerz spytał go o imię stygnącego trupa.
-On też był na liście Tygrysa?
-Chyba numer dwa, zaraz po Białym Regenciie, starym Corhaxie, który oficjalnie firmował całe „przedsięwzięcie”. Prawdę powiedziawszy nie wykluczałbym, że plan zniszczenia Toracattich wykluł się właśnie w jego głowie. To w stylu Tallicrava: za wszelką cenę starać się zachować pozory legalności, nawet przy największych szwindlach. Pozostali się aż tak tym nie przejmowali.
-To znaczy kto? - spytała Lorianna - możee warto hrabio, byście przedstawili nam wreszcie tę listę?
-To ponad dwadzieścia osób, a mówię tylkoo o tych, którzy są na balu. Nawet ich nie znacie, nazwiska nic wam nie powiedzą. Zresztą wszyscy na balu są w maskach, a do niektórych, na przykład do leżącego tu szlachetnego Tallicrava - wskazał na ciało - w normalnej sytuacji nie śmiałbym się nawet zbliżyć. Ja, prosty żołnierz? Może wasz książę, jako bądź co bądź egzotyczny przybysz z dalekich krain i latający w dodatku własnym zamkiem, miałby jakieś szanse. Za wysokie progi.
-Czy Tallicrava znany był z przygodnych mmiłostek w damskich toaletach? - spytał nagle białowłosy.
-Jako regent nie zniżyłby się do tego. chhoć z drugiej strony na balu, pod maską mógł skorzystać z okazji. Czemu elons pytasz?
-Nie widać śladów krwi na podłodze, któree pojawiłyby się, gdyby ktoś próbował przeciągnąć ciało, więc chyba został zabity właśnie tutaj.
-Chyba że ktoś zmył podłogę. - podrzuciłaa dziewczyna.
-Przeciągnął ciała, zmył podłogę i rozebrrał trupa? Cały czas ryzykując, że zostanie odkryty przez jakąś damę śpieszącą za potrzebą?
-Co chcesz powiedzieć?
-A to moja droga elonna, że coś tutaj niee pasuje. Brakuje nam jakiegoś elementu układanki. Jak zabójca to wszystko zrobił? Bo chyba nie liczył tylko na szczęście. Czemu zdejmował strój: przecież z takiej rany na szyi tors cały tors musiał być zakrwawiony. A tu mamy tylko kilka kropli na podłodze.
Lorianna spojrzała z niesmakiem na dwustopowej średnicy chyba plamę, którą Tlareg określił jako „kilka kropli”.
-Trzeba tu będzie posprzątać i to szybko,, zanim Velissima się ocknie - przerwał Final odrywając spory kawałek koszuli trupa - bo inaczej narobi krzyku i panika gotowa - zetrzyjcie tym krew, a ja zobaczę, gdzie można go schować. Może wtedy nasza dama pomyśli, że to tylko jej się przywidziało. W każdym razie zyskamy na czasie.
-Lorianna pokręciła głową.
-Dobrze, ja to zrobię - westchnął Tlareg..

*   *   *

Szlachetny Corhax siedział w drewnianym, wyściełanym fotelu na balkonie swojego pałacu. Młodzi bawili się teraz na balu. Dwadzieścia lat temu sam pewnie by do nich dołączył. Teraz jednak wolał wygrzewać stare kości patrząc z góry na miasto - skąpane w promieniach zachodzącego słońca, dachy, ogrody i fontanny. Gdzieś tam skryci w cieniu bocznych uliczek w cieniu balkonów i baldachimów rozpiętych nad ulicznymi straganami skradali się ludzie Toracattiego. Banita zapewne był wśród nich. Napad na Bank Maligni to zbyt poważna sprawa - Tygrys nie pozostawiłby takiej roboty bez nadzoru. Wspaniała okazja - myślał sobie zapewne. Wszyscy strażnicy są na balu i garstka straceńców, która kiedy indziej byłaby bez szans, dziś może przejąć skarbiec księstwa. Nie wiedział jednak, że od chwili gdy tylko pojawili się w mieście ludzie Corhaxa, jego prywatni szpiedzy, śledzą każdy ruch jego bandy. Biały Regent znał dokładny adres zapomnianego składu na ulicy Przechodniej, gdzie szykowali się do napadu i gdzie powrócą, by podzielić łup, by bezpiecznie wywieźć go z miasta. Tam jednak czekać już będą na nich najlepsi żołnierze z osobistej gwardii regenta. Obstawili wszystkie drogi ucieczki i włącznie z dachami i podziemnym, zawalonym przejściem, które Tygrys mógł traktować jako awaryjną drogę ucieczki - jeśli o nim wiedział. Wreszcie raz na zawsze pozbędą się za jednym zamachem Toracattiego i całej jego bandy. zniknie wisząca nad nimi jak złowrogi cień groźba vendetty tego zrozpaczonego, żałosnego szaleńca, a cała sprawa zostanie załatwiona w sposób czysty. Ludzie przekonają się, że ci ich uwielbiani buntownicy są niczym więcej niż zwykłymi rabusiami okradającymi banki. Można by ich nawet zgarnąć na miejscu, w budynku, ale nie - zacisnął dłonie na rękojeściach fotela, aż zaskrzypiały pogięte przez czas stawy - za dużo ludzi, zbyt dużo wyjść, zbyt blisko murów. Przy swoim diabelskim szczęściu Tygrys mógłby się im wymknąć. A on musi, musi zginąć, jeśli to księstwo ma kiedykolwiek zaznać spokoju! Zresztą w ciasnocie zaułka ulicy Przechodniej spryt nie na wiele mu się przyda. Zadecydują gołe miecze i liczebna przewaga. W oddali rozległ się odgłos przytłumionej eksplozji. Zaczęło się. Ludzie Toracattiego wysadzili drzwi bankowego skarbca. miał tylko nadzieję, że nie wywołali pożaru. Pułapka na Tygrysa powoli zaczynała się zatrzaskiwać.

*   *   *

-Słyszysz mnie? - cichy głos Mistrza niessiony falami magii dotarł do umagicznionej fibuli w kształcie filigranowego kwiatu, bardziej zdobiącej niż spinającej przebranie Smutnego Rycerza.
-Słysze Mariush - odpowiedział smutno Spaatha kryjąc się za jedną z podpierających galerię kolumn. Rzeźbiony ornament wił się i splatał na jej powierzchni na modłę, którą w świecie Gry można było spotkać zapewne w Alhambrze i innych budowlach Al-Gharb. Światło kandelabrów nie było w stanie dotrzeć do skrytych za kolumną podcieni, więc rycerz mógł skryć się w półmroku przed oczami ciekawskich gości, którzy mogliby zacząć się zastanawiać, dlaczego rozmawia sam ze sobą.
-Azaliż dzieje się coś złego?
-Niepokojącego bardziej. Dwie rzeczy.
> -Słucham cię.
-Jedna to jakieś zamieszanie przy zachodnnim murze. Chyba jacyś zbrojni napadają na bank.
-Czemuż li miałoby to nas zajmować?
-Bo wysadzono wrota do skarbca, bez magiii.
-To możliwe?
-W krainie skąd przybyłem tak. Tutaj? Pieerwszy raz to widzę.
Spatha pokiwał ze zrozumieniem głową, nie spuszczając oczy z książęcej pary. Marquine wyglądała na uszczęśliwioną, a Kerhoin jak zwykle - śmiał się teraz do niej - obecny i nieobecny zarazem. Ktoś wniósł tacę dziwacznych srebrzystych kulek ustawionych w mogącą się w każdej chwili zawalić piramidę. „Trzeba będzie mu powiedzieć.” Spatha rozważał tylko czy teraz, czy po balu. Chyba po. Nie warto się narażać Marquine.
-Bardziej niepokoi mnie - głos mistrza szzemrał miarowo jak wolno sunący doliną potok - że coś czerpie moc z zamku.
-Niedobrze.
-Niewiele, ale nie mogę zerwać czaru.
> -Czemuż to?
-Byt jakowyś astralny - ktokolwiek rozmawwiał ze Spathą po jakimś czasie nieuchronnie przejmował jego dziwaczną, archaiczną manierę wysławiania się - Aby go odciąć musiałbym podnieść zamek i otoczyć go kulą Tindalla, a to oznaczałoby przerwanie prac. Poszłyby wszystkie rusztowania, a i trzeba by było ostrzec murarzy.
-Ale groźby żadnej nie widzisz?
-Nie, Spatha.
-Bądź tylko gotów nas szybko wrócić do doom.
-Portal czeka.
-Oby nie było potrzeby. Miej baczenie na zamek i bądź gotowy.

Skończywszy tymi słowy rozmowę, smutny rycerz wyhynął zza filaru. Kerhoin i Marquine rozprawiali o czymś kryjąc twarze za pucharami z winem. Jakiś zażywny szlachcic w masce dzika dotrzymywał im towarzystwa, co chwila wybuchając sardonicznym śmiechem. Grupka dam przyglądała się książęcej parze co chwila wymieniając komentarze. Goście z Arhoax jako jedyni na balu, nie licząc służby, nie nosili masek. Nic więc dziwnego, że przyciągali uwagę. Spatha raz jeszcze zlustrował galerię, podcienia, drzwi, długi rząd gości wzdłuż stołów, muzykantów, pary tańczące po środku sali w rytm melodyjnej muzyki jakiś niesamowity, przeplatany taniec przywodzący na myśl dziwaczne zegarowe mechanizmy mistrza Mechanikusa, wreszcie drzwi i kotary. Nie zauważył nic podejrzanego. Oczywiście na tyle, na ile ludzki umysł mógł ogarnąć tak złożoną scenę.

Odwrócił głowę, w samą porę, by dostrzec damę z wachlarzem skradającą się ku niemu wzdłuż kolumnady. Otaksował ją szybkim spojrzeniem. wiek trudno było ocenić z uwagi na maskę morskiego elfa skrywającą całą twarz niby przyłbica hełmu, ale figurę miała niezłą. Zbliżyła się kołysząc biodrami.
-Witaj rycerzu.
-Witaj morska panno - odpowiedział Spathaa sztywno, jakby odczytywał tekst z kartki.
Kobieta uśmiechnęła się mimo to. Nie nosiła bransolety z motylem, tutejszej ozdoby mężatek.
-Zatańczymy? - zapytała.
-Nie - odpowiedział krótko Spatha.
-A może kieliszek wina - spróbowała niepeewnie.
-Nie, dziękuję - ton głosu smutnego rycerrza nie zmienił się ani o nutę. Jego odpowiedzi były zawsze takie same. Od czasu gdy stał się smutny. Elfia dama rozwarła lekko usta, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzawszy w puste oczy mężczyzny zamilkła. Po czym obróciwszy się na pięcie wmieszała się czym prędzej w tłum. Nim ktokolwiek dostrzeże jej porażkę. Spatha patrzył za nią przez sekundę, może dwie. Tyle, ile było trzeba, po czym wrócił do pracy.

*   *   *

Ciało wylądowało bezpiecznie w pakamerze na końcu korytarza, w bocznym, rzadko uczęszczanym skrzydle pałacu. Hrabia odetchnął z ulgą. Katastrofa odsunęła się od kilka chwil. Przynajmniej do czasu aż nie zginie kolejna osoba z listy Tygrysa. W końcu ile wybitnych trupów można upchnąć po szafach i garderobach? Prędzej czy później służba zacznie gadać, albo cos się wypsnie któremuś ze strażników, a wtedy plotka rozprzestrzeni się z prędkością błyskawicy. Byleby tylko nie wybuchła panika. Wtedy morderca, kimkolwiek jest, na pewno wymknie się z balu i przepadnie ostatnia szansa schwytania drania. Najgorsze, że nie miał żadnego pomysłu. Wszystkie atuty były w rękach przeciwnika. Jak widać, znał rozkład pałacu, wiedział kto się za kogo przebierze, wiedział gdzie i kiedy uderzyć...
„Zaraz!” - Fianal przeklął w duchu własną głupotę. Jak na samotnego zabójcę tajemniczy nożownik był zdecydowanie zbyt dobrze zorientowany. Nikt nie miał prawa tego wszystkiego wiedzieć. W każdym razie nie Toracatti, który od paru lat spędzał przecież większość czasu kryjąc się ze swoją bandą przed jego ludźmi w górskich bezdrożach. To musiał być ktoś stąd, z miasta. Ze szczytów władzy. Ktoś, kto miał dobry wywiad. Hrabia skrzywił się. Nadal jednak nie miał pojęcia, skąd zabójca, tak usilnie starający się zrzucić winę na Tygrysa, wiedział, kto skrywa się pod jaką maską. Trzy trupy (pierwszego hrabia znalazł jeszcze przed balem i nie wspomniał o nim nikomu poza swoim mocodawcą), to zdecydowanie zbyt dużo, aby składać zbieżność z listą Toracattiego li tylko na karb przypadku - ot jakiemuś szaleńcowi zdarzyło się zabić akurat TE trzy osoby.

Hipotezę o jakiejś magicznej sztuczce można było odrzucić. Final poznał swego czasu bowiem trochę podstaw magii, acz tylko teorii, bo talentu do rzucania zaklęć nie miał, niemniej wiedział, że ustalenie tożsamości kilku skrytych pod maskami osób byłoby zbyt skomplikowane i pracochłonne. Magia pozwalała dokonywać rzeczy niesamowitych, ale nie cudów. Oznaczało to, że musiał tylko odkryć, skąd morderca wiedział, kogo ma zabić.

Gdy już postawił sobie właściwe pytanie, odpowiedź przyszła sama. Potrzebował jakiejś wskazówki i wiedział, kto może mu jej udzielić. Musiał teraz tylko odszukać swego pracodawcę. On powinien wiedzieć, czy ofiary na przykład nie spotkały się gdzieś w sekrecie na balu. Spojrzał w głąb korytarza - białowłosy przybysz i jego towarzyszka stali tam, gdzie ich zostawił, pilnując ciał i rozmawiając o czymś po cichu. Skinął im dłonią, dając znak, aby czekali tutaj na niego i ruszył na poszukiwania swojego patrona.

Nie bardzo wiedział, kim jest jego mocodawca, bowiem pragnąc zachować incognito zaprosił go na bal w Granis Morlet przez posłańca, niemniej znał jego maskę. Była na tyle charakterystyczna, że łatwo ją będzie odszukać w tłumie.

I nie pomylił się. Choć właściwie to jego patron go odnalazł. W pewnym sensie.

Zaraz na schodach wpadł na tego brodatego przybysza o aparycji miejskiego złodziejaszka, nie wiedzieć czemu tolerowanego przez książęcą parę z Arhoax. Nazywał się zdaje Tom - dziwne imię. Niemalże zderzyli się ze sobą, o mało nie staczając się w dół po czerwonym suknie. W świetle przypiętego do ściany kandelabru zaaferowany Tom wyjaśnił mu na migi, że mają kolejnego trupa. Tym razem w pomieszczeniach służby. Dokładniej w bocznej kuchni na czas balu przemienionej w dodatkowy skład potraw, które kelnerzy stopniowo zanosili gościom. Któryś z kucharzy uznał, że szczupak jest niedoprawiony i postanowił zajrzeć do kredensu. Na szczęście był człowiekiem dyskretnym i zamiast podnieść raban, zawiadomił najpierw o odkryciu trupa jednego ze strażników rozstawionych przez hrabiego. A tak się szczęśliwie złożyło, że ten rozmawiał właśnie z obrotnym brodaczem.

Tom otworzył drzwiczki na oścież, ukazując zawartość kredensu. Final westchnął cicho. Ofiara została tak samo jak poprzednie rozebrana do bielizny, pozostały jednak pewne charakterystyczne elementy stroju, których zabójca z braku czasu nie był w stanie zdjąć. Wysokie, wyszywane srebrną nicią botforty z artystycznie kutymi klamrami wymagały zawsze pomocy służącego. Zdjęcie ich z trupa przerastało możliwości pojedynczego człowieka. Final nie miał wątpliwości, gdzie wcześniej widział te buty: na nogach człowieka, który ściągnął go do miasta. W jednej chwili cały jego misterny plan śledztwa, który już zdążył był ułożyć sobie w głowie, rozsypał się jak domek z kart.

-Coś nie tak? - brodacz miał talent do czzytania z twarzy.
-Tellus Quarus. To on ściągnął mnie do miiasta, bym chronił bal przed Toracattim.
-Ktoś ważny?
-I tak i nie. Nie pełnił żadnej oficjalneej funkcji, ale jako astrolog zyskał sobie całkiem spore wpływy. I maluczcy i wielcy lubią wiedzieć, co na ich temat mówią gwiazdy. Chodziły słuchy, że w sekrecie kieruje Hermetią, miejską tajną policją zajmującą się nieprawomyślną magią. Jak widać rzeczywiście był szefem Ludzi w Kapeluszach. Ten medalion to ich znak rozpoznawczy - hrabia wskazał czubkiem palca niewielki emblemat przedstawiający królika wyciąganego z kapelusza.
-Był na liście Tygrysa?
-Raczej nie. Przybył do miasta zaledwie ccztery lata temu. Widocznie nadział się na zabójcę przypadkiem. Pomyśleć, że rozmawiałem z nim zaledwie godzinę temu...
-Niemożliwe! - pokręcił głową student meddycyny.
-chłopcze, był w masce, ale takich drugicch butów nie ma nikt na balu. Zresztą pamiętam też pierścienie. Uwierz mi, mam pamięć do takich szczegółów.
-Niemożliwe. Spójrzcie hrabio na plamy krrwi. Zaschnięte. On nie żyje przynajmniej od pięciu godzin. Chyba, że rozmawialiście z trupem.

Final stanął jak rażony piorunem. Przybysz miał rację! Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, zaoponować, lecz nim zdobył wydobyć z gardła choć słowo, rozległo się pukanie do drzwi.
-Tom, mogę wejść? - dziewczęcy zza drzwi należał bez dwóch zdań do Hasassinny, zamkowej koniuszki, z niewiadomych względów zafascynowanej odrobinę nieokrzesanym brodaczem.
-Wejdź, jeśli się nie boisz! - westchnął chłopak.
Dziewczyna uchyliła drzwi odrobinę, dokładnie tyle, ile było jej potrzeba i wśliznęła się do środka. Tom spojrzał na nią pytająco.
-Kręcił się tu przed chwilą jakiś człowieek. Dziwny.
-Czemu.
-Bo chyba chciał dostać się do kuchni. -Jak wyglądał?
-No nie wiem - dziewczyna zamyśliła się ppocierając podbródek - był w bladej masce i takiej zielonej pelerynie. Acha, miał też długie buty za kolana, takie jak ten.
-Co?! - niemalże zakrzyknął Final i rzuciił się do drzwi, nim zdążyli zareagować, znikając w korytarzu.

Tupot ciężkich butów do konnej jazdy na schodach świadczył, że tajemniczy zabójca w masce musiał słyszeć przynajmniej ostatnie słowa ich rozmowy. Tom syn Tomasza wnuk Tomasza skrzywił się i sięgnął do magicznej broszy, w którą zaopatrzył go Mistrz Gry.

W tym czasie Final zdążył dopaść schodów sięgając jednocześnie po nóż. Jeśli nie będzie innego sposobu zatrzymania uciekiniera, rzuci. U szczytu schodów zdążył jeszcze dostrzec rąbek peleryny znikający za zakrętem korytarza. Morderca był szybki, ale nie dość szybki. Jeśli tylko uda mu się nie zgubić go w zakamarkach pałacu, przebieraniec będzie jego. Ruszył pod górę przeskakując po dwa, trzy stopnie. Rzeźbione główki lwów zdobiące poręcz były niezłym uchwytem dla dłoni. Dopadł do zakrętu na piętrze. Postać w kapeluszu i zielonym płaszczu nadal nie dobiegł do końca korytarza. Hrabia uśmiechnął się z satysfakcją, nie zwalniając biegu. Dalej są tylko drzwi do ślepych pokoi i balkon. Jedyny boczny korytarz skryty za niepozornymi zielonymi drzwiami nieznajomy ominął właśnie w panice mimowolnie zapędzając się w pułapkę. Sięgnął po rapier i wyrównał krok. nie warto wpadać na pole walki zdyszanym. Drzwi z trzaskiem uderzyły o framugę. Ponownie zły wybór. Droga na balkon dawałaby jeszcze uciekinierowi jakieś szanse, ale to był gabinet bibliotekarza. Niewielkie okna, wąski kominek, żadnych bocznych drzwi.
*   *   *

Marquine uciekła księciu. Zresztą wymknąć się Kerhoinowi to pół biedy, ale udało się jej również (z czego była naprawdę dumna) zmylić również czujność Spathy. Wystarczyło tylko przekonać szukającą jakiegoś adoratora zjawę w zwiewnej, prawie mglistej kreacji, że smutny rycerz od jakiegoś czasu ją obserwuje i tylko jest zbyt nieśmiały, by samemu do niej podejść. Zjawa była naprawdę wytrwała i zanim Spatha się jej pozbył, księżniczka już zniknęła w tłumie pozostawiając zaskoczonego Kerhoina z pucharkami wina i słodkim ciastem, po które go posłała w rękach.

Ale cóż, miłość to nie marsz noga w nogę, ale raczej taniec, w którym dwoje ludzi czasem oddala, a czasem zbliża się do siebie. Odrobina niepokoju na pewno jej ukochanemu nie zaszkodzi. „Wiedział na co się decydował, gdy przysięgał miłość” - pomyślała. „No przynajmniej miał pewne pojęcie, był świadom tego co robi. Na tyle, na ile pozwalało mu trzepotanie moich rzęs.” Uciszywszy w ten sposób (niezbyt silne) wyrzuty sumienia księżniczka umknęła za kolumnę, a potem do jednej z bocznych sal, klucząc i lawirując, tak aby jej ukochany nie mógł odnaleźć jej ot tak od ręki, po prostu wypytując ludzi, których mijała.

-Dokąd to podążasz moja śliczna? - kobieccy głos zatrzymał ją w pół drogi.

Odwróciła się, na sofie osłoniętej od reszty sali ostrogą schodów, w towarzystwie żyłkowanych złotem liści egzotycznych palm, siedziała dystyngowana dama w kociej masce. Tak „dystyngowana” to dobre słowo. Je głos, gesty, sposób, w jaki poruszała dłonią przyzywając księżniczkę, wszystko to - mimo zgrabnej i nadal dziewczęcej niemalże kibici - wszystko to wskazywało, że była kobietą, która w potyczkach z życiem zatraciła zbyt wiele z dziecięcej radości życia, zbytnio upodabniając się w sposobie bycia do mężczyzn. I nie zauważywszy straty uważała tę przemianę za wyraz życiowej mądrości. Pamiętając, że to przecież bal maskowy Marquine założyła na twarz swoją ulubioną maskę słodkiego dziewczątka i wyszukanie niepewnym krokiem podeszła do kociej damy.

-Usiądź moja droga.
Księżniczka opadała na sofę chwytając w dłoń jedno ze stosu słodkich ciastek- chyba kremówek - zdobiących srebrny talerz na stojącym tuż obok sofy stoliku.
-To wy przybyliście w tym latającym zamkuu?
Pytanie było raczej pro forma, ale Marquine uprzejmie przytaknęła.
-I co moja droga, powiedz mi, myślisz o nnaszym mieście? Jak ci się u nas podoba?
-Bo ja wiem - Marquine zauważyła, że każddy, z kim rozmawia na balu próbuje ją w jakiś sposób wybadać. Najlepszym sposobem na dociekliwość miejscowych była, jak się przekonała, zwykła szczerość. Mówiła po prostu prawdę, a rozmówca zwiedziony własną podejrzliwością sam dopisywał jej słowom ukryte znaczenia, tworząc w swoim umyśle aurę tajemnicy, wietrząc intrygę, tam gdzie jej w istocie nie było. Pyszna zabawa.
-Jest piękne. Te wszystkie rzeźby, pałacee, fontanny, szmaragdowe dachy, parki, urocze sklepiki, suknie, pachnidła, klejnoty, kolorowe rzeźby...
-Ale? - wpadał jej w słowo dama, wyczuwajjąc, czy może sama wynajdując skazę, którą w opinii księżniczki dotknięte było jej miasto.
-Ale ludzie.
-Co z ludźmi?
-Nie są szczęśliwi. - Marquine odgryzła kkawałeczek ciasta starannie oblizując wargi w sposób, który niejednego mężczyznę mógłby przyprawić o utratę duszy - te wieczne podejrzenia, spiski, intrygi. Każdy tylko patrzy, jakby się wywyższyć nad innych.
-Moje dziecko - dama uśmiechnęła się (chyyba) smutno pod maską - wolałabyś, abyśmy w miejsce naszego politycznego tańca wszystkie spory rozstrzygali z mieczem w ręku? Aby przy każdym pałacowym przewrocie krew lała się strumieniami, a przegrani trafiali na szafot? Honor albo śmierć! To dobre dla mężczyzny, ale już nie dla kobiety, która ma dom i małe dzieci.
„Albo klejnoty i piękne suknie, z którymi nie chce się rozstać” - pomyślała Marquine, ale nic nie rzekła, pozwalając damie mówić dalej.
-Gdy my tutaj, na górze u szczytu schodóww szczerzymy na siebie zęby i jeden pod drugim kopiemy dołki, zwykli ludzie tam na dole mogą spokojnie żyć, bogacić się, kochać, bawić. Może to nie rycerskie, ale o ileż bardziej humanitarne - dama upiła łyk wina z pucharu, tym samym nerwowym ruchem, którym kobiety w świecie Gry zwykły zapalać papierosa.
-Teraz rozumiem. - księżniczka przytaknęłła uprzejmie. Tak naprawdę bowiem kobieta nie mówiła do niej. Szukała tylko kogoś, z kim mogłaby przez chwilę dzielić swoje myśli. Tak naprawdę rozmawiała sama ze sobą, a słuchacza potrzebowała tylko dla zachowania pozorów. może dręczyły ją wyrzuty sumienia za jakąś niedawną niegodziwość. A może chciała tylko zaspokoić wspólną wszystkim ludziom potrzebę poprawiania bliźnich. Marquine jednak nie przeszkadzało to, że wpadła w szpony gadatliwej bestii. Wiedziała przecież bowiem, że gdzieś tam jest jej książę, który za chwilę znajdzie ją i uratuje.

Ciastko było pyszne, ale bez zachwytu. Czasem ten najlepszy smak jest kwestią chwili i włożonego serca.

*   *   *

Ulica Przechodnia zamarła w oczekiwaniu. W przenośni oczywiście, bo wszyscy przechodnie uciekli już po pierwszych strzałach. Drzwi i okiennice pozatrzaskiwały się z łoskotem, a koty umknęły do piwnic. Po wstępnej, dość chaotycznej wymianie ognia, w której strażnicy z osobistej gwardii Corhaxa - Białego Regenta - użyli kusz i mniej poręcznych w ciasnych zaułkach łuków, a banda Tygrysa swoich hałaśliwych karabinów, zapadła nerwowa cisza. Gwardziści mieli jednego zabitego i trzech rannych, a spośród ludzi Tygrysa tylko jeden był chyba lekko draśnięty. Dziwna broń, wyciągnięta przez Toracattiego chyba z samych otchłani piekła, miała, jak się okazało, większy zasięg oraz lepszą precyzję niż łuk czy kusza. Kapitan liczył na czynnik zaskoczenia i miał nadzieję, że dopadnie wszystkich bandytów razem na otwartej przestrzeni tuż przed podejrzanym składem, do którego wracali obładowani złotem zrabowanym w Banku Maligni.

Ale jak to zwykle w takich razach bywa, nawet najlepszy plan często bierze w łeb przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Ot, jednemu z jego żołnierzy pękła cięciwa w napiętej kuszy wypluwając z brzękiem bełt na bruk ulicy poniżej. Ludzie tygrysa zareagowali z szybkością jaką chętnie widziałby u swoich żołnierzy i po krótkiej wymianie strzałów właściwie bez strat zdołali zabarykadować się w starym składzie.
„Jedyna pociecha w tym,” - pomyślał -„że stamtąd nie ma ucieczki. Żadnych piwnic, żadnego drugiego wyjścia, ukrytych przejść, ani też żadnego przewodu kominowego, czy okienka przez które mogliby wymknąć się na podwórze. Ot ślepa klitka, w której ktoś kiedyś za zgodą władz miasta urządził sobie kramik. Bandyci Toracattiego byli więc zamknięci jak szczury w pułapce, a kapitanowi pozostawało tylko obmyślić, jak najlepiej ich stamtąd wykurzyć, by stracić jak najmniej ludzi. Niegroźne na pierwszy rzut oka żelazne kije w drewnianych oprawach, które dzierżyli, okazały się znakomitą bronią: bardziej szybkostrzelną od kuszy i nie wymagającą od strzelca takiego odsłonięcia się jak łuk. Nie myślał długo. Na szczęście architektura ulicy dawała jego gwardzistom szansę na bezpieczne podejście prawie pod sam sklep. Z okna powyżej można było nawet wrzucić do środka poręczną bombę dymną sporządzoną z nasączonej oliwą słomy. Ale to ostateczność, bo wtedy jego ludzie też nie będą niczego widzieć, gdy przyjdzie im szturmować sklep.

Z bezpiecznej pozycji w wykuszu klatki schodowej obserwował, jak jego gwardziści skokami zbliżają się do składu. Dłuższą chwilę zwlekał z wydaniem rozkazu do szturmu. Ci od Tygrysa zachowywali się zdecydowanie zbyt cicho. Od chwili gdy zamknęli się w sklepie, ze środka nie padł żaden strzał. Wreszcie zadął w swój służbowy gwizdek i zaśpiewały cięciwy zasypując okna składu deszczem stalowych grotów. Dwie salwy by zmiękczyć przeciwnika i jego gwardziści wskoczyli do środka. Raz, dwa, trzy - prawnie jak na ćwiczeniach - tylko, że tym razem naprawdę ryzykowali życiem.

Cisza.

to było najbardziej niepokojące - powinien słyszeć szczęk broni, krzyki rannych i przekleństwa, tymczasem wszystko odbywało się w kompletnej ciszy, jeśli nie liczyć przy wyważaniu drzwi, na samym początku. Po dłuższej, denerwująco długiej, chwili na zewnątrz wyszedł wreszcie dowodzący grupą szturmową sierżant. Stał chwilę bezradnie, wyraźnie nie wiedząc, co ma zrobić, wreszcie rozłożył ręce i zawołał przez całą ulicę:
-Nikogo nie ma! Uciekli, kapitanie!
-Coś ty z rei spadł?! Jak to uciekli?! -Nie ma! ani śladu! Jakby się pod ziemię zapadli!

*   *   *

Postać w płaszczu odwróciła się. Hrabia przez ułamek sekundy. Hrabia przez ułamek sekundy usiłował zrozumieć, co tu się w niej nie zgadzało. Ach tak! Zabójca był kobietą: szerokie biodra, sposób chodzenia nie pozostawiały wątpliwości, choć obszerna koszula dobrze skrywała niezbyt wydatne piersi, a maska gładką twarz. Cóż, owszem, był zaskoczony. Spodziewał się raczej ujrzeć któregoś z zahartowanych górali Toracattiego albo może miejscowego zbira lub zawodowego zabójców mordujących dla pieniędzy lub z zamiłowania. A może z obu powodów. Rzadko zdarzało mu się zabijać kobiety. Ruszył do przodu ostrożnie. Bądź co bądź ta dama posłała już na tamten świat paru sprawnych mężczyzn.

On jednak uczył się walki w górach oraz po lasach i gospodach, a nie jak ci w Granis Morlet od wynajętego fechmistrza. Szkoła twardsza - a nauczyciel Kostucha często oblewał uczniów - ale przez to dająca nielicznym absolwentom przewagę nad miastowymi fircykami traktującymi szermierkę jak zabawę, czy taniec.

Kobieta jednak sięgnąć po broń cofnęła się tylko o kroków dwa, roześmiała się i ściągnęła z twarzy maskę:
-chcesz mnie zabić Final? - kpina była ażż nadto oczywista. Hrabia zadrżał. Drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem. znał tę twarz. trudno było ją zapomnieć. Piękna Valissima. Swego czasu za tą panną szaleli chyba wszyscy kawalerowie w Granis Morlet. Mogła rzucić na kolana każdego, również jego. Niestety wybrała Jasmę - pierworodnego syna Tygrysa. A po śmierci ukochanego, nie mogąc ukoić bólu serca odebrała sobie życie. Jak wiadomo prawdziwa miłość zdarza się tylko w bajkach, więc śmierć nadobnej Valissimy wstrząsnęła miastem i poniekąd nawet samą Radą. Ludzie zaczęli jakby trochę mniej ufać regentom.

Piękna niczym zjawa, którą w istocie była, płynnym krokiem podeszła ku hrabiemu, nie zważając na ostrze rapiera, które przeniknęło jej sylwetkę jak dym i zimnymi dłońmi pchnęła go na fotel. Final poczuł, jak mróz rozpływa się po jego skórze, ściskając ciało lodową klamra. sparaliżowany, choć żywy patrzył, jak pierś zmory unosi się nad nim w udawanym oddechu.
-Mogłabym cię teraz zabić - powiedziała ggłosem wypranym z emocji, jak urzędowy ukaz - ale jesteś tylko narzędziem, więc siedź tutaj i gryź zęby bezsilnie, gdy ja pomszczę moją i Jasmy krzywdę!
Final patrzył. Nadal wyglądała, jak tamta młoda dziewczyna sprzed lat, dzięki której pokochał góry. Jakimś cudem eteralne widmo jej ciała zestaliło się i wzmocniło, czyniąc ją prawie materialną. Tak, że rzekłbyś, że masz przed oczami żywą kobietę, a nie upiora. Do diabła! Gotów byłby przysiąc, gdyby nie ten dotyk.
-Daruję ci życie Fianl! - roześmiała się - Mam jeszcze dziś dużo roboty.
To powiedziawszy odwróciła się napięcie i nic sobie (jak zwykle) nie robiąc z konwenansów obowiązujących w świecie bytów materialnych, wyszła z pokoju przez najbliższą ścianę, zostawiając zaskoczonego stróża prawa w fotelu, do którego go uwiązała.

*   *   *

W pięć dni po przerwanym balu i pogrzebie sędziwego Corhaha, który zmarł na atak serca w fotelu na tarasie swojego pałacu - tego samego feralnego wieczora, zamek Arhoax sposobił się do odlotu. Wszelkie prace remontowe zostały zakończone, rzemieślnicy opłaceni, a w zamieszaniu wywołanym przez epidemię nagłych zgonów wśród najbardziej wpływowych osobistości Granis Morlet, żadna władza nie miała czasu na zajmowanie mieszkańcami latającej twierdzy.

-Więc mówisz Mistrzu, że ustaliłeś źródłoo wycieku? - Kerhoin zgarnął ze stołu ostatnie rachunki i plany wprowadzonych zmian w architekturze.

Gry pokiwał głową. Ostatnia odprawa przed odlotem - takby nazwano to w ich świecie - zgromadziła w sali dowodzenia wszystkich, którzy ciekawi byli, co takiego zamkowy mag może im powiedzieć o wypadkach tamtej nocy. W końcu spędził ją przed magicznym zwierciadłem obserwując bal.
-Ktoś z miasta postanowił wysłać do nas nna przeszpiegi, magiczną istotę, ducha... - Gry zaplątał się, nie bardzo wiedząc, jak objaśnić magiczną naturę szpiega bez odwoływania się do niezrozumiałego, hermetycznego żargonu. - Mniejsza z tym - machnął ręką - grunt, że obserwator pobłądził i zawędrował do komnaty Serbisela, serca z hermetalu, z którego zamek czerpie energię magiczną. I nastąpiło przebicie. Duch ugrzązł w mocy jak komar w żywicy, a strumyczek magii popłynął w kierunku Granis Morlet.
-I co dalej?
-Dalej mogę już tylko zgadywać. Zapewne oosoba, która przywołała ducha była w jakiś sposób odpowiedzialna za śmierć pięknej Valissimy, która tak urządziła naszego hrabiego. Skrzywdzone dusze mają w zwyczaju krążyć wokół tych, którzy odpowiadają za ich cierpienia. Nagły przypływ magii pozwolił jej zmaterializować się i zemścić na tych, którzy na to zasłużyli. Potem zapewne odeszła na Tamtą Stronę.
-To dlatego cała zagadka od początku nie trzymała się kupy! - westchnęła Lorianna - Te wszystkie dziwaczne okoliczności, zdejmowanie strojów.
-Było tylko, aby pchnąć hrabiego na błędnny trop i skłonić do zacierania śladów tak długo, jak to tylko możliwe, jak sądzę. Valissima chciała pewnie załatwić wszystko na jednym balu. Sprytne z jej strony. To co byłoby niewykonalne dla człowieka, upiorowi przychodziło z łatwością. Nie potrzebowała przebrań, bo mogła zmieniać wygląd siłą woli. A my tymczasem daremnie szukaliśmy jakiegoś planu... Sprytne z jej strony.
-Miała kilka lat na obmyślenie zemsty - BBiałowłosy pokiwał głową - nigdy byśmy nie rozwiązali tej zagadki.
-Bo tylko w książkach jest tak, że wszysttkie elementy zagadki układają się w logiczne rozwiązanie, tak jak sobie tego autor zażyczył - zaśmiał się Trzeci Tom - W prawdziwym życiu biały pył na spodniach gościa, który przychodzi do detektywa nie musi wcale znaczyć, że ten człowiek jest młynarzem, a tylko, że na przykład idąc do nas zderzył się z tragarzem, który niósł worek z mąką i całą dedukcję diabli biorą.
-Ino morał w tej historii się ostał. - Tllareg nie krył rozbawienia - Gdyby intryganci w Radzie nie umierali ze strachu przed zemstą, nie wysłaliby do zamku ducha na przeszpiegi i Valissima nie mogłaby ich ukarać. Jednym słowem sami się zamatowali.
-Jeśli masz na myśli to, że w pewnym senssie zgubiła ich własna paranoja, to tak. - książę smutno pokiwał głową.
-To miejsce mnie przygnębia, Ker. Odlatujjmy już stąd. - przerwała księżniczka.
-Mnie też moja śliczna... Arhoax, jesteś gotów do drogi?
-Tak jest, Wasza Wysokość - odpowiedział zamek kamiennym głosem.
-W takim razie zabierz nas stąd! Kurs na południowy zachód!
Mury drgnęły i kamienny kolos odpłynął w kierunku gór.

*   *   *
 
Miesiąc później Toracatti powrócił do ciągle jeszcze pogrążonego w chaosie Granis Morlet na czele wynajętych za ukradzione pieniądze żołnierzy. Nie było już jednak się na kim mścić.

Sławomir Dzieniszewski - Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa, październik 2005 - maj 2006.

Góra strony