|
A taniec, taniec - niech trwa.
|
Śmieszna
rzecz, opowiadanie miało być trochę inne: mieszkańcy zamku mieli pomóc
parze rozdzielonych przez intrygi i zły los zakochanych. Po drodze
jednak zdryfowałem (podobnie jak w "Malowanym świecie", który z
opowiadania o tajemniczym artefakcie zmienił się w powiastkę
filozoficzną w stylu "Kandyda" Voltera - bohaterowie wędrują po świecie
dyskutując na pseudofliozoficzne tematy i niewiele z tego nie wynika).
Tym razem jednak opowiadaniu wyszło to na dobre, albowiem oryginalna
fabuła byłaby zbyt nachalnym plagiatem jednej z historyjek w "Wesołych
przygodach Robin Hooda" (Howarda Pyle'a). A tak ma chociaż pozory
oryginalności - oczywiście musiałem powtórzyć słowo "taniec" w tytule,
aby go również nie podkradać...
Poprzednia wędrówka: Kowal z Debliente.
Dla Gosi M. - jak
zwykle, za rysunki i piękno.
Zamek sunął na zachód ponad atramentowoczarną taflą może
jeziora a może morza - nie wiedzieli tego na pewno. W każdym razie
brzeg, porośnięte lasem góry, był cały czas w zasięgu wzroku. W
przeciwnym kierunku, gnane wieczornym wiatrem żeglowały szarobiałe
obłoki.
Gry spoglądał przez okno chmury, góry, ptaki, szybujące na wznoszących
prądach smoki, albo inne gadopodobne paskudztwo.
-Prowadzisz, czy myślisz?
-Myślę - odpowiedział odwracając się w kiierunku stolika. Na dębowym
blacie leżała wymalowana na pergaminie plansza i kilka drewnianych
figurek, spoglądających ze strachem na odlane w ołowiu kości.
To głupie, ale tu na Infinitii powtarzali te same rytuały,
co na Ziemi. Jakby nic się nie zmieniło, a rzeczywistość naokoło nie
była wystarczająco fantastyczna, wcielali się co wieczór w fikcyjne
postacie dokonujące heroicznych czynów w wyimaginowanym świecie.
Chociaż właściwie nie było to żadne wymyślone uniwersum, a ich rodzinny
świat - ze wszystkimi jego brudami: smogiem, głodem, bezrobociem.
Starali się przywołać w pamięci każdy szczegół w nadziei, że powtórzy
się to, co stało się tamtego, pamiętnego dnia, gdy nagle po
nieszczęśliwym rzucie kośćmi przenieśli się wszyscy do tej magicznej
krainy. Nie było w tym żadnej metody, raczej rozpaczliwa nadzieja, że
wielokrotne odprawianie tych samych guseł sprawi, że w końcu jakiś
litościwy bóg ich wysłucha. Ale po prostu nie mieli innego pomysłu.
-Nad czym tak myślisz? - Tlareg odgarnął znad czoła jasne, niemalże
siwe włosy i korzystając z chwilowej przerwy w grze zarzucił na parapet
stopy w ciężkich skórzanych butach.
-Zastanawialiście się kiedyś nad horyzonttem?
-Mówisz o tej urojonej linii, gdzie nieboo pozornie styka się z ziemią i
która ucieka, gdy próbujemy się do niej zbliżać?
Mistrz spojrzał na siwowłosego dziwnym wzrokiem. Znowu próbował
ironizować?
-Nie ująłbym tego tak fachowo, ale mniej więcej. Tak.
-O co ci chodzi, Mariush?
-U nas horyzont był efektem zakrzywienia powierzchni Ziemi. W pewnym
momencie krzywizna robi się tak duża, że zasłania obiekty znajdujące
się dalej.
-No, owszem - Tlareg podrapał się po pleccach. Brak miecza, odłożonego
na bok na czas gry, trochę mu przeszkadzał.-Natomiast Infinitia jest
generalnie płaska. Lądy, morza, góry lasy i pustynie ciągną się w
nieskończoność. Przynajmniej nie wiadomo mi o nikim, kto choćby słyszał
o czymś takim jak koniec, czy choćby krawędź świata. Nie sposób też
powrócić w tos samo miejsce z drugiej strony, jak u nas na kuli.
Również proste pomiary geometryczne, które wykonywałem, zdają się
wskazywać, że świat ten jest płaski jak stół, albo ma zupełnie
niezauważalną krzywiznę.
-Więc?
-więc nie powinno być horyzontu. Mam na mmyśli, ze powinieneś móc
dojrzeć górę oddaloną nawet o 1000 mil, na przykład po drugiej stronie
oceanu, a nie widzisz.
-Rzeczywiście, nie myślałem o tym.
-Daj spokój Siwy, nie męcz się. Jeśli Marriush zaczyna gadać o takich
duperelach, to znaczy, że ma już gotową odpowiedź i tylko czeka, by nas
oświecić - brodacz zwany Trzecim Tomem działał czasem Mistrzowi na
nerwy, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że tamtego feralnego
wieczora grał z nimi i niestety wraz z całą ferajną trafił do
Infinitii. Co oznaczało, że ten niedopieczony student medycyny był z
nimi na dobre i na złe.
-Moim zdaniem tutejsi mieszkańcy - ciągnąął niezrażony Gry - mają
zakodowany w podświadomości zupełnie inny sposób postrzegania świata.
Po prostu nie dostrzegają tego, co istnieje poza bezpośrednim zasięgiem
ich zainteresowań. Obiekty nie tyle znikają poza linią horyzontu, co
raczej wychodzą poza zakres ich postrzegania. To bardziej sprawa
uwarunkowania niż fizyki, czy optyki. My myślimy w kategoriach
absolutnych definicji i zawsze potrzebujemy granic. Dla nas, myślących
Euklidesem, dwie proste równoległe ciągnące się w nieskończoność nigdy
się nie przetną. Natomiast tutejsi patrzą na to w zupełnie inny,
bardziej pragmatyczny sposób: jak dojdziemy, to zobaczymy. Może się
przetną, może nie. Mają chyba większe zaufanie do swojego świata niż
my. Nie obchodzi ich ani, co jest głęboko pod ziemią, ani dlaczego
gwiazdy płyną nocą po niebie. To znaczy mają swoje wyjaśnienia, ale nie
będą kruszyć kopii, by sprawdzić na przykład, która z ich legend o
działaniu nieboskłonu jest prawdziwa. Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby
zasady rządzące ruchem gwiazd nad różnymi kontynentami były w istocie
zupełnie inne.
-A my? Przecież nie jesteśmy chyba uwarunnkowani?
-Właściwie nie - pokręcił głową Gry - alee sądzę, że podświadomie
przystosowaliśmy się do sytuacji. To znaczy: jeślibyśmy chcieli,
zapewne moglibyśmy dostrzec na horyzoncie ten wulkan, który mijaliśmy
miesiąc temu, ale nasze zmysły dostosowały się po najmniejszej linii
oporu do zasad postrzegania świata, które tutaj obowiązują. Jeśli
wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
-O ile to w ogóle można nazwać zasadami!<
-Nie dręcz Mariusha - Lorianna pogłaskałaa Siwego po ramieniu - grajmy
dalej!
* * *
Po osadzeniu na ziemi zamek Arhoax przedstawiał cokolwiek
niecodzienny widok. Granitowa skała, na której jak najbardziej
dosłownie, wznosił się zamek, teraz odciskała swój ślad na kamienistej
łące o dwie mile za miastem. Wokoło trwała gorączkowa krzątanina. Windy
kursowały to w dół, to w górę, wozy z budulcem wymijały się na wąskiej
drodze, a tłum rzemieślników niczym mrówki uwijał się szparko na tle
szarych murów twierdzy. W oddali na kamiennej półce wznosiły się
strzeliste wieże i strome dachy Granis Morlet, miasta tysiąca masek - w
porównaniu do miast, które ostatnio mijali prawdziwej metropolii.
Zielone, czerwone i szare dachy domów odbijały się w lustrze wody, w
bajeczny sposób komponując się z barwnymi żaglami łódek i barek
zawijających do skalnej przystani w grotach pod miastem. Złote i
czerwone światła lamp wskazywały drogę statkom zmierzającym do portu, a
gdzieś w głębi labirynt jaskiń łączył się z podziemiami miejskich
składów.
Miasto pławiło się w bogactwie i dekadencji. Pełne pomników, fontann,
rzeźb, wyłożonych kolorową kostką trotuarów i zdobiących ulice zielenią
ogrodów. Całością zaś pod nieobecność władcy rządziła Rada Siedmiu
Regentów, z których żaden nie miał ni krzty zaufania do pozostałych.
Wzajemna sieć powiązań sprawiała jednak, że to co na początku było nie
więcej niż taktycznym sojuszem siedmiu najbardziej wpływowych rodów, z
czasem przerodziło się w stabilną zasadę ustrojową, której nie były w
stanie naruszyć najbardziej nawet wysublimowane intrygi z monotonną
regularnością tkane przez uczestników tej gry o sumie zerowej, by choć
na chwilę uzyskać niewielką przewagę dla swego rodu, fakcji lub dla
drobnego tylko wzmocnienia swojej osobistej pozycji.
W tej tych dniach właśnie w wewnętrznej grze Granis Morlet
nastąpiło dokładne przetasowanie kart, wysuwające na szczyt dom Białego
Regenta i każde ze stronnictw gorączkowo zastanawiało się nad wyborem
nowego gambitu. A zamek Arhoax wraz ze swymi mieszkańcami trafił
dokładnie w sam środek tego zamieszania. Nikt w mieście nie chciał
uwierzyć, że nagłe pojawienie się latającego zamku było zupełnie
przypadkowe i każdy po cichu wietrzył w tym jakiś spisek swoich
konkurentów. Sytuacja ta miała jednak i dobre strony - nikt w mieście
nie chciał wykonać pierwszego ruchu, by przedwcześnie nie odkryć swoich
kart. Wszyscy starali się jak na razie zebrać jak najwięcej informacji
i mieszkańców zamku pozostawiono w zasadzie w spokoju. Z jednym
wyjątkiem: dostali oczywiście zaproszenie na Wielki Widmowy Bal w
Kryształowym Pałacu - dawniej siedzibie księcia Granis Morlet, teraz
pełniącym funkcję gmachu publicznego. Szef zamkowej ochrony, smutny
rycerz zwany Spatha, miał pewne obiekcje, co do wyprawy na bal, ale że
na zamku Arhoax słowo księżniczki było prawem, musiał więc ustąpić w
obliczu niezbijalnego argumentu, że jej suknie balowe nie po to
przecież uszyto, by miały teraz płowieć w szafie.
Granis Morlet miało więc okazję poznać urodę Marquine, miejskie
mrowisko dostało nową pożywkę dla plotek, a koło intrygi przeskoczyło o
kilka pól, wychylając szale politycznej równowagi w zupełnie nowym
kierunku, gdy miejscowi gracze starali się wyciągnąć wnioski z
zachowania tajemniczych przybyszów. A do tego gdzieś tam w tle czaił
się jeszcze dyszący rządzą zemsty „Tygrys” Toracatti, który dawno
poprzysiągł śmierć paru wpływowym osobistościom.
* * *
Barwny tłum balowych gości przelewał się między kolumnami,
spływał po szerokich schodach i odbijał w kryształach kandelabrów.
-Nie wiem, co wy kobiety w tym widzicie -- jęknął Tlareg, poprawiając
kołnierz kostiumu, skrojonego przez zamkowego krawca na wzór stroju
muszkietera. Przynajmniej na tyle, na ile białowłosy ponurak był go w
stanie mistrzowi opisać - Lorianna, przecież ci wszyscy ludzie to albo
jeden w drugiego banda snobów, którzy przyszli tu tylko po to, aby
pokazać się w towarzystwie wyżej postawionych od siebie, albo
intryganci patrzący tylko, jak zdobyć kolejne punkty i jak pogrążyć
prawdziwych lub wyimaginowanych wrogów. Do tego jeszcze te stroje!
Wydziwnione, jakby dziwactwo miało być najwyższym kryterium estetyki.
Nawet najeść się porządnie nie można!
-Hej, nie myśl tyle i po prostu baw się. Popatrz! Książę i księżniczka
tańczą tak, jakby cały świat wokół nich nie istniał...
-Tak, ale oni zaliczyli już tysiąc takichh balów i mają praktykę. A poza
tym cały czas pilnuje ich Spatha. Mogą zapomnieć o świecie. A mi to
miasto się nie podoba. Czuję się jakby ciągle ktoś obserwował moje
plecy i tylko czekał na właściwy moment, by wbić w nie nóż.
-Odpręż się na chwilę Ivo, zatańcz, zrób to dla mnie - dziewczyna
pociągnęła go za rękaw marszcząc brwi. W takich chwilach nie było sensu
z Siwym dyskutować, trzeba mu było rozkazywać.
-No już dobrze - dopił wino i odstawił czzarkę na tacę przechodzącemu
właśnie obok służącemu. I tak muszę zaczekać na Toma i jego bosonogą
driadę.
I zatonęli w tłumie.
* * *
-Jak sądzisz Final, kim oni są?
Final, hrabia Down spojrzał w dół przez marmurową balustradę, tam gdzie
na parkiecie bawili się przybysze z tajemniczej latającej twierdzy,
która w ostatnich dniach wzbudziła taki niepokój wśród elit Granis
Morlet.
-Nie mam pojęcia, Wasza Miłość.
-Ale chyba musisz mieć jakieś zdanie Finaal. Jak myślicie, mają coś
wspólnego z Toracattim?
Hrabia spojrzał w twarz bladej jak kość słoniowa maski, za którą
ukrywał się jego rozmówca - osoba w Granis Morlet bardzo wpływowa i
dlatego ceniąca sobie incognito. Zwłaszcza wtedy, gdy rozmawiała z
takim mieczem od brudnej roboty jak Down.
-Wątpię. Toracatti zrobi wszystko, żeby zzemścić się na Radzie, ale na
ile go znam, uderzy wprost, a nie będzie bawił się w jakieś szarady z
latającym zamkiem.
-Może na pokładzie ukrywa się desant? >
-Może, ale szczerze powiedziawszy, nie wiierzę - przez ostatnie trzy
lata obaj zajmowaliśmy się głównie wzajemnymi podchodami w górach
Północnej Marchii i, przy całym szacunku dla jego sprytu, nie miał
czasu załatwić sobie takich sojuszników.
-Jednak go nie schwytaliście Final.
-Toracatti to diabeł wcielony. Potrafi wccisnąć się w każdą szparę,
wykorzystać każdy błąd. Wiele razy już prawie go miałem, a jednak
zawsze mi się wymykał.
-Więc może znalazł sposób, aby nam zaszkoodzić?
-Nawet diabeł może tylko tyle, na ile pozzwalają mu jego zasoby. Gdy
zostawiałem go w górach, krył się gdzieś po jaskiniach z czwórką ludzi.
Z taką siłą można napaść na samotny patrol, ale nie da się szturmować
Granis Morlet.
-Czyli możemy spać spokojnie.
-W żadnym razie. Należy wzmocnić straże. Będziemy bezpiecznie dopiero,
gdy zobaczę jego trupa. Nie należało go wypuszczać z klatki.
-Nie udało się. Jak sami powiedzieliście,, ten diabeł potrafi
wykorzystać każdą lukę. Ja osobiście byłem za tym, żeby go od razu
ściąć. Dobrze hrabio, miejcie na wszystko baczenie. Nie chcę, aby
naszym gościom coś popsuło zabawę. Tak jest, wasza miłośc.
W dole korowód barwnych postaci wyginał się w tańcu.
* * *
W tym samym czasie na zapleczu małego składu przy Ulicy
Przechodniej trójka spiskowców pod okiem człowieka w znoszonym płaszczu
oglądała komplet karabinów.
-Jesteś pewien, że to zadziała?
-W razie czego mamy miecze. Nie wiem. Po tamtej stronie w Bruxelles
strzelały, więc mam nadzieję, że będą działać i tutaj. W końcu
kosztowało mnie to niezłą sumkę w diamentach, szakal sprzedawca zdarł
chyba ze mnie potrójnie. Wiecie jednak, jak to jest przy przejściu.
Nigdy nic nie wiadomo, a nie przestrzelamy ich tutaj, bo hałasują
straszliwie. W kilka chwil mielibyśmy na karku połowę straży miejskiej.
-Więc pozostaje nam się modlić.
-Owszem, ale szybko, bo czasu coraz mniejj. Gdy tylko skończycie,
zakładajcie stroje i wyruszamy.
Popatrzył w kierunku południowej ściany, gdzie za zasłoną skrzyń,
beczek oraz regałów z księgami, słojami, puzderkami, woreczkami oraz
dziesiątkami innych towarów i utensyliów, które właściciel składu
uznawał z jakichś przyczyn za niezbędne, nawet jeśli od wieków nie
znajdywały żadnego nabywcy, w niewielkiej wnęce, zasłonięte nadgryzioną
już przez ząb czasu brązową kotarą skrywały się drzwi do Innego Świata.
W oddali rozległo się przytłumione dzwonienie - to wieczorny tramwaj
śpieszył się, by zebrać zapóźnionych przechodniów.
* * *
Hrabia Down sięgnął po kieliszek wina. W zasadzie nie
powinien pić. Powinien zachować trzeźwy umysł, bo choć osobiście nie
bardzo w to wierzył, Toracatti mógł jednak jakimś cudem przeniknąć do
miasta i mimo wszystko sprawić im niemiłą niespodziankę. Poniżej, w
wielkiej sali goście tańczyli i bawili się, jakby problemy nie
istniały. I rzeczywiście na ten jeden wieczór, ten szczególny bal
maskowy, wszyscy wyrzucali swoje troski gdzieś za okno. No oczywiście
poza najbardziej niepoprawnymi intrygantami, których wśród gości było
zapewne zwyczajowe dziesięć procent. Kobiety wymieniały złośliwości
starając się pognębić prawdziwe lub urojone rywalki lub tylko wyśmiać
kreację konkurentki. Co poniektórzy zapominali się we flirtach. Kupcy
rozprawiali o interesach, żołnierze o wojennych przewagach. Wierni
słuchacze potakiwali. A po środku grupa najbardziej wytrwałych
zapominała się w tańcu.
Final jeszcze raz przyjrzał się książęcej parze, właścicielom
niesamowitego zamku. Ci tańczyli beztrosko, jakby cały świat poza nimi
nie istniał. Każdy ich ruch i gest aż promieniował najprawdziwszą,
nieprzekłamaną miłością. Szeryf sam kiedyś doznał tego uczucia, więc
umiał je rozpoznać u innych. O nie, oni zdecydowanie niczego nie knuli.
Wraz z towarzyszącą im świta, czwórką dobranych przyjaciół, po prostu
dobrze się bawili. Bal był dla nich - Final zastanawiał się przez
chwilę nad właściwym porównaniem - atrakcją turystyczną. Tylko piąty z
przybyszów wędrował nieśpiesznie, samotnie po sali, wymieniając
zdawkowe uprzejmości z kobietami, które jego małomówność brały mylnie
za melancholię i usilnie starały się poderwać tajemniczego rycerza.
Hrabia Down jednak już na pierwszy rzut oka rozpoznał ochroniarza
książęcej pary. „Nie, moje drogie panie, ten człowiek jest tutaj na
służbie” - uśmiechnął się w myślach. Jak się później miało okazać, po
raz ostatni tego wieczoru.
Ktoś tracił go w ramię. Hrabia odwrócił się zaskoczony. Nie miał wśród
gości zbyt wielu znajomych. A jeśli już miał, to ci z kolei mieli
znajomych znacznie bardziej interesujących niż skromny szeryf z
prowincjonalnej marchii.
To jednak był jeden ze służących. I nie trzymał w ręku tacy.
-Panie - zaczął niepewnie.
Przypomniał sobie człowieka. Miał na imię Eryk i był jednym z tych,
którym dziś w południe urządził odprawę, wyjaśniając, by tym razem
mieli na wszystko szczególne baczenie i informowali go o wszystkich
podejrzanych sprawach.
-Tak, co się stało?
W odpowiedzi chłopak wykrzywił twarz w grymasie, który nietrudno było
odczytać. Ważna sprawa, ale nie w tłumie ludzi.
-Chodźmy zatem.
I służący poprowadził go ku bocznemu korytarzowi, potem po schodach i
znów korytarzem w świetle kandelabrów, gdzie w pewnym oddaleniu od
zgiełku głównej zabawy zarezerwowano ustronne komnaty dla ważniejszych
gości. Ot na wypadek, gdyby któryś z VIP‑ów chciał na chwilę odsapnąć,
przebrać się, albo na osobności poflirtować z damą. Za purpurową kotarą
kryły się drzwi do jednego z takich właśnie, ustronnych pokoi.
Final westchnął na widok ciała leżącego na podłodze. Czerwona plama na
wysokości serca nie pozostawiała żadnych wątpliwości, co do przyczyny
zgonu. Niestety znał tego człowieka. Książę Daletes, młodszy brat
Czerwonego Regenta i jednocześnie szara eminencja rodu Kaladoca. To on
w Czerwonym Domu pociągał za wszystkie sznurki i grał pierwsze skrzypce
w zakulisowej grze o władzę. Granis Morlet czekało małe trzęsienie
ziemi.
Gorzej jednak, że książę leżał na ziemi w samej bieliźnie.
Ktoś wbił mu sztylet w pierś i zabrał jego kostium. Co oznaczało, że
zabójca krąży gdzieś tam w tłumie gości, być może szukając kolejnej
ofiary. „Toracatti” - przemknęło hrabiemu przez myśl. Tak, takie
zagranie było właśnie w jego stylu, a Daletes był jednym z tych, którzy
szczególnie mu się narazili. „Spokojnie. Myśl, myśl” Stróż prawa
stłumił narastającą panikę. Co może zrobić? Zabójca ma kostium księcia
i nikt poza nim nie wie, jakie to było przebranie. „Musisz posłać do
pałacu Kaladoca po kogoś ze służby, kto wie, za kogo Daletes się dziś
przebrał. ale to potrwa. A w tym czasie Toracatti zdąży zabić kolejną
ofiarę i zdobędzie nowe przebranie. Musisz mieć tutaj na balu kogoś,
kto ci pomoże szukać. Dyskretnie. nie można ufać służbie, bo któryś z
nich może być człowiekiem Toracattiego i ostrzeże Tygrysa. Nie można
przerwać balu i polecić żołnierzom przeszukać gości, bo taki afront
niektórzy z obecnych gotowi są pamiętać do końca życia. zresztą tak na
prawdę nie masz pewności, czy to rzeczywiście robota Toracattiego, czy
może któryś z rodów załatwia sobie swoje osobiste porachunki. Rodzina
Kaladoca miała aż za wielu wrogów. Potrzebujesz kogoś z zewnątrz, kto
nie będzie ci mieszał w śledztwie i nie będzie próbował przy okazji
załatwiać swoich własnych interesów, podczas gdy ty Final będziesz
bezsilnie patrzeć, jak ten bal powoli zamienia się w krwawą jatkę.”
Rozwiązanie było oczywiste, jak się nad tym zastanowić. Na sali było
tylko siedem osób, którym mógł zaufać. Pod warunkiem, że zgodzą się mu
pomóc.
* * *
Smutny rycerz przyjrzał się ciału i pokiwał głową.
-O czymś zapomnieliście mości hrabio. O cczymś bardzo ważnym.
-Nie rozumiem.
-Przyjrzyjcie się ciału.
-Krew - mruknął Tom spoglądając na Tlaregga.
Białowłosy przytaknął.
-Jeśli zabójca najpierw pchnął ofiarę szttyletem, a dopiero potem zdjął
z niej ubranie, to znaczy, że teraz nosi na piersi wielką, szkarłatną
plamę.
-Czyli możemy raczej wykluczyć, że trupa rozebrano po to, aby zdobyć
jego kostium. No chyba, że książę najpierw się rozebrał, a dopiero
potem otrzymał cios w serce. Wtedy przynajmniej moglibyśmy zakładać, że
zabójcą była kobieta, chyba - myślał głośno Tom skubiąc się w brodę.
Hrabia pokręcił głową.
-Daletes nie był z gatunku ludzi, którzy bawiliby się w przelotne
miłostki na balu. Był jak pająk. Znacznie bardziej podniecały go
intrygi.
-W takim razie możemy chyba przyjąć, że mmorderca, kimkolwiek jest, nie
nosi teraz kostiumu księcia, a cała ta zabawa z rozbieraniem trupa była
tylko dla zmylenia tropów - skonstatował Tlareg.
-Chyba, że nosił bardzo podobny strój - wwtrąciła trzeźwo Lorianna -
tylko kobiety dbają o to, by nie wystąpić na balu w takiej samej sukni.
Mężczyźni się tak nie przejmują. Widziałam przynajmniej pół tuzina
takich samych czarnych płaszczy. Albo jeśli zabójca rzeczywiście jest
ten banita Toracatti i zaplanował to morderstwo, to musiał chyba skądś
wiedzieć, jak książę jest ubrany, więc mógł sobie przygotować podobny
kostium. Zresztą mógł zakryć plamę krwi, jeśli nie była duża, na
przykład wpiętym kwiatem. Tak myślę.
Szeryf spojrzał na płowowłosą pannę ze zdziwieniem. Po kobiecie nie
spodziewał się takiej przenikliwości.
-Strój na Widmowy Bal jest zazwyczaj tajeemnicą. Przynajmniej wśród
znaczniejszych rodów utarło się, że przebranie zna tylko sam
zainteresowany i wtajemniczony krawiec, może jeszcze jedna lub dwie
osoby ze służby. Daletes raczej nie zrezygnowałby z tak wspaniałej
okazji, by powęszyć incognito. Z drugiej strony jeśli to rzeczywiście
zabójstwo z premedytacją, to morderca zapewne musiał znać strój ofiary.
-Co znacznie zawęzi wasze śledztwo hrabioo, ale dopiero po balu. Teraz
trzeba zastanowić się, jak zapobiec kolejnym zabójstwom - zauważył
trzeźwo książę Kerhoin - obawiam się jednak, że nie wiele wam pomożemy.
Nikogo tu nie znamy. Jeśli nawet zaczniemy dyskretnie wypytywać gości,
to nie przecież nie będziemy wiedzieć, czy mówią nam prawdę, czy tylko
grają.
-W końcu to bal maskowy - zauważyła księżżniczka.
-Hrabia spojrzał po nich zrozpaczony. >
-Pomożemy - uspokoił książę przechwytującc jego wzrok. My z księżniczką
i Spathą - wskazał na smutnego rycerza - rozejrzymy się wśród gości.
Tlareg z Lorianną pójdą z wami mości hrabio, a Tomasz i Hassasinna
pomyszkują wśród służby. Zrobią to znacznie lepiej niż my. Znalazłeś
przyjacielu coś ciekawego? - zwrócił się do Spathy, który właśnie
podniósł się na nogi zakończywszy lustrować ciało.
-Niewiele. Czysty cios, dokładnie w sercee, czwórgraniastym sztyletem.
Cios lekko z góry, więc zabójca musiał być odrobinę wyższy od ofiary.
Ciało nie było przesuwane, jeśli nie liczyć rozbierania. Moim zdaniem,
albo zabójca miał szczęście, albo to robota zawodowca.
Marquine wzdrygnęła się mimowolnie. W kącie pokoju zapomniany pająk
cierpliwie tkał nadszarpniętą sieć.
* * *
-I koniec zabawy - szepnęła księżniczka.
-Czemu - Kerhoin spojrzał w głąb szmaragddowych oczu.
-Zamiast się bawić, będziemy musieli szukkać zabójcy.
-Naprawdę uważasz, że mamy szansę go znalleźć? - uśmiechnął się - Nikogo
tu nie znamy, nawet nie wiedziałbym, o co pytać. Zgodziłem się, bo
musimy w Granis Morlet powisieć jeszcze przez tydzień nim rzemieślnicy
skończą wszystkie naprawy. Dobre kontakty z miejscową władzą nie
zaszkodzą, a nasi przyjaciele będą mieli trochę zabawy. Miałem
wrażenie, że zaczynali się trochę nudzić.
-Nie Hassasinna.
-Nasza mała koniuszka zawsze dobrze się bbawi. Zatańczymy,
najpiękniejsza? - wyciągnął dłoń.
* * *
<>-Mości hrabio - Tlareg zatrzymał się na chwilę - dręczy
mnie jedno pytanie: dlaczego właściwie Toracatti pragnie zemsty?
Final westchnął.
-To zaczęło się dziesięć lat temu, mniej więcej. Rada Siedmiu Regentów
postanowiła uprawomocnić swoją władzę. Mówiąc ściślej, odsunąć na
boczny tor tych wszystkich, którzy mogliby potwierdzić tożsamość
Księcia Pana, gdyby ten jakimś cudem powrócił. Parę osób zginęło w
niewyjaśnionych okolicznościach. Inni woleli na wszelki wypadek opuścić
miasto. W którymś momencie ktoś przypomniał sobie, że kilka lat przed
wyjazdem Książę był ranion na łowach i kurował się przez dwa miesiące w
posiadłości Toracattich. Czyli musieli oni znać cechy
charakterystyczne, po których można by rozpoznać Księcia, gdyby ten
kiedyś powrócił. Toracatti byli może niezbyt majętnym, ale starym i
poważanym rodem. Gdyby potwierdzili tożsamość powracającego władcy,
trudno byłoby podważyć ich świadectwo. trzeba było więc ich jakoś
usunąć. Nikt nie miał wtedy jeszcze odwagi na skrytobójczy mord.
Wiecie, to uchodzi uwagi w mieście, ale na wsi trzeba by chyba zbrojny
najazd urządzić. I byłby smród. Wymyślono więc, żeby najpierw pozbawić
Toracattich majątku, a co za tym idzie i znaczenia. Zamierzano sprawę
tak zamotać, aby nikt nie rozumiał, o co chodzi. Wygrzebano, a
właściwie prawie na pewno spreparowano dokumenta, że nadania książęce
dla pradziada Toracattiego były właściwie tylko dzierżawą i rodzina
zajmuje trzydzieści wsi, czyli gros majątku bezprawnie. Na dodatek
pewien kupiec, jak mu tam było, Daveti, wniósł do sądu pozew o rzekomy
dług, którego Toracatti podobno nie spłacili i domagał się pięciu wsi,
które podobno były zastawem pożyczki. sprawę miał rozstrzygnąć sąd, w
którym, już Daletes o to zadbał, zasiadali sędziowie wiedzący, jaki
należy wydać wyrok. Wkrótce potem Toracatti stracili prawie wszystko
poza letnim dworem, bo rodową siedzibę musieli sprzedać na pokrycie
kosztów procesu. Na domiar złego pierworodny Toracattiego wdał się był
w bójkę w obronie honoru rodziny. Podobno przy okazji poturbował
kapitana miejskiej gwardii, choć osobiście sądzę, że cała sprawa była
ukartowana. W każdym razie trafił do kopalni, gdzie wkrótce przypadkiem
przygniotła go skała i opuścił ten padół łez. Wuj Toracattiego został
oskarżony o krzywoprzysięstwo i trafił do wieży, gdzie nabawił się
suchot. Nigdy już nie wyzdrowiał. Ukochana żona Tygrysa pognębiona
nieszczęściami zmarła najbliższej zimy ze zgryzoty. Zrozpaczony
Toracatti pojechał do miasta rozliczyć się z tymi, którzy za tym
wszystkim stali. Wtedy jeszcze nie miał dzisiejszego sprytu i
zaciętości - to zdobywa się z wiekiem. Wyzwał hrabiego Pontecorno,
protegowanego Białego Regenta, który świadczył przeciw niemu w sądzie.
Hrabia nie zamierzał podkładać głowy, bo mieczem robił o wiele gorzej
niż językiem i wymógł na stryju aresztowanie Toracattiego pod byle
pozorem. Na nieszczęście ten wreszcie zrozumiał, że gra nie toczy się
czystymi kartami i uciekł strażnikom, zanim zdążyli wtrącić go do
lochu. Miary nieszczęść dopełnił jeszcze pożar domu, w którym zginęli
jego najmłodsza córka oraz wuj i szwagier z żoną. To akurat chyba był
przypadek - naturalny pożar w czasie burzy - ale Toracatti oszalał z
rozpaczy. W ciągu niespełna roku stracił wszystko: rodzinę, majątek i
dobre imię. Została mu tylko zemsta. A że znał się na wojaczce, wkrótce
trzeba było odprawić parę pogrzebów, a Granis Morlet zyskało swojego
banitę. Moim zdaniem lepiej by było, gdyby zostawili go w spokoju.
Książę Pan pewnie zginął gdzieś w dalekich krajach i nigdy nie wróci.
Ale jak to mówią: na złodzieju czapka gore.
-Opowiadacie o tym z taką swobodą. Nie booicie się, że i was spróbują
się pozbyć - Tlareg spojrzał hrabiemu w oczy.
-Nie, od czasu gdy parę lat temu ludzie TTygrysa rozkleili na murach
afisze z jego wersją wydarzeń, sprawy te są powszechnie znane.
Oczywiście spora część mieszkańców nie wierzy banicie, inni z kolei nie
chcą się narazić regentom lub popierają ich wersję z czystego
wyrachowania. A znakomitą większość w gruncie rzeczy niewiele to
wszystko obchodzi.
-A was?
-Prywatnie współczułbym Toracattiemu. Możże nawet byłbym po cichu po
jego stronie, ale zanim było mi dane zrozumieć całą intrygę, jeszcze
jako młody kapitan miałem pecha zabić jednego z jego ludzi, bliskiego
przyjaciela Tygrysa. Teraz więc, czy tego chcę, czy nie, również jestem
na jego czarnej liście. Dość długiej zresztą.
-Tlareg, chyba nie musimy brać udziału w tym całym świństwie! -
przerwał trochę chyba za głośno Lorianna.
Final, hrabia Down pokręcił głową.
-Chyba przedstawiłem wam zbyt jednostronnny obraz sytuacji. Prawda też
może zwodzić, wystarczy tylko odpowiednio dobrać fakty. Toracatti to
nie tylko boleśnie skrzywdzony człowiek, który mści się za słuszne
krzywdy. Tygrys to przede wszystkim szaleniec. Wierzcie mi, tropię go
od paru lat. On żyje już tylko żądzą zemsty i gotów byłby spalić cały
ten pałac ze wszystkimi ludźmi w środku, byle tylko móc odhaczyć jedną
czy dwie głowy na swojej liście. Oczywiście nie mogę, nawet nieśmiałbym
prosić was o pomoc w polowaniu na niego. To nie wasza sprawa. Chciałbym
tylko abyście pomogli mi uniknąć tragedii. - Final rzucił smutne
spojrzenie na młody księżyc za oknem i nastrojowe cienie rzucane przez
krzewy i posągi oświetlone słabym światłem parkowych latarni. Każdy z
nich mógł skrywać szykującego się do zadania ciosu banitę.
-Zresztą wcale nie jestem pewien, czy to Tygrys - stuknął kostkami
dłoni w ścianę za plecami - może po prostu ktoś usiłuje tu korzystając
z okazji załatwić własne porachunki, licząc że wszystko i tak pójdzie
na konto...
Zamilkł widząc, że korytarzem zbliża się ku nim jakaś dama w masce
nietoperza i czarnej, haftowanej purpurową i złotą nicią sukni. Stali
tak przez chwilę w kłopotliwym milczeniu, aż jej szeroka kryza nie
zniknęła za rogiem korytarza, który jak Lorianna pamiętała prowadził do
toalet i chyba jeszcze tylnego wyjścia na taras nad parkiem.
-Po czym poznamy, czy to sprawka Toracatttiego? - odezwał się wreszcie
białowłosy.
-Obawiam się, że po liczbie trupów - skrzzywił się hrabia.
Tlareg pokiwał ze zrozumieniem głową. Ten świat w gruncie rzeczy nie
różnił się aż tak bardzo od miejsca, z którego przybył. Małe intrygi,
zawiść, podejrzliwość, żądza zemsty i brudne chwyty, by zdobyć choćby
niewielką przewagę nad konkurentami. Zupełnie jak w tych paru firmach,
w których miał okazję pracować. Tylko że tam człowiekowi, który chciał
iść pod prąd groziło co najwyżej zwolnienie z pracy. Tutaj natomiast
można było skończyć w ciemnicy lub zaszlachtowanym przez wynajętych
oprychów. Z drugiej strony, pośród wielu miast i miasteczek, które
dotychczas odwiedzili, Granis Morlet było w pewnym sensie wyjątkiem.
Może to jakaś lokalna klątwa ciążyła nad tym miastem? Na Infinitii
podobało mu się jedno: brak tej ciągłej, nieznośnej presji na jego
myśli. Tak jakby człowiekowi do głowy wszedł kilkuletni rozpieszczony
dzieciak i domagał się zapłacenia mu należnej daniny podłości i
głupoty: upijania się do nieprzytomności na imprezach, kultywowania
idiotycznych pretensji do ludzi za mniej lub bardziej urojone
winy, wzajemnego podgryzania się w pracy i wyrządzania sobie nawzajem
różnych drobnych złośliwości, bezmyślnego plotkowania czy to przy
kawie, czy na internetowym forum, durnego gapienia się po powrocie do
domu w telewizor skacząc z kanału na kanał, czy wreszcie spędzaniu w
pracy czasu na całkowicie bezużytecznych zajęciach jak gra w idiotyczne
gry lub surfowanie w Internecie po stronach zawierających nie więcej
użytecznych informacji niż przeciętny brukowiec. Zupełnie jakby umysł
człowieka tkwił przez cały czas w jakimś lepkim smogu. Tutaj na
Infinitii tego nie było. Wreszcie mógł myśleć w miarę klarownie,
logicznie i bez problemów z odróżnianiem dobra od zła. Szczerze
powiedziawszy nie wiedział, czy naprawdę chciał wracać z powrotem, czy
nie lepiej byłoby nadal używać słodkiego i miłego życia w tym magicznym
świecie. Nagle znalazł się w krainie, która pozwalała mu żyć normalnie,
takim życiem jakiego by pragnął, a które na co dzień widywał tylko u
bohaterów filmów lub książek. Infinitia była więc w pewnym sensie
eskapizmem idealnym, ale gdzieś z tyłu głowy tkwił strach, że wszystko
co dobre musi się przecież kiedyś skończyć. Chyba Gry miał rację,
myślenie w kategoriach obowiązujących na Infinitii było dla nich czymś
obcym.
-Woda - głos Lorianny wyrwał go z zamyśleenia.
-Woda?
-Co z tą wodą, elonna? - spytał hrabia użżywając tytułu, którym, jak już
zdążyli się domyślić, zwracano się w Granis Morlet do młodych
szlachcianek.
-Nie słyszycie cieknącej wody? Tam gdzie poszła ta kobieta w masce
nietoperza. Są chyba łazienki?
Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia i dobywszy mieczy ruszyli w stronę,
gdzie korytarz skręcał w kierunku parku i toalet. Lorianna pokiwała
głową z dezaprobatą, już wyobrażając sobie jak zareaguje kobieta, gdy
do łazienki wpadnie nagle dwóch drabów z bronią. Jednak bez słowa
podążyła ich śladem.
Kobietą w masce nietoperza była szlachcianka Velissima, jak się
przekonał Final ściągnąwszy jej z twarzy zasłonę. Znaleźli ją zemdloną
na podłodze łazienki. Z odkręconego delikatną białą dłonią kurka do
marmurowej umywalki wciąż lała się woda. Obok, częściowo zasłonięty
kolumną łazienkowego pieca leżał kolejny trup. Tym razem z poderżniętym
gardłem, ale tak jak poprzednio rozebrany do bielizny.
Hrabia nie musiał nawet odwracać ciała na plecy i spoglądać denatowi w
twarz. Pierścienie na wykręconej do tyłu, zapewne przez zabójcę, ręce
nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Miał przed sobą zwłoki
Tallicrava, samego Błękitnego Regenta. I tak też odpowiedział, gdy
białowłosy rycerz spytał go o imię stygnącego trupa.
-On też był na liście Tygrysa?
-Chyba numer dwa, zaraz po Białym Regenciie, starym Corhaxie, który
oficjalnie firmował całe „przedsięwzięcie”. Prawdę powiedziawszy nie
wykluczałbym, że plan zniszczenia Toracattich wykluł się właśnie w jego
głowie. To w stylu Tallicrava: za wszelką cenę starać się zachować
pozory legalności, nawet przy największych szwindlach. Pozostali się aż
tak tym nie przejmowali.
-To znaczy kto? - spytała Lorianna - możee warto hrabio, byście
przedstawili nam wreszcie tę listę?
-To ponad dwadzieścia osób, a mówię tylkoo o tych, którzy są na balu.
Nawet ich nie znacie, nazwiska nic wam nie powiedzą. Zresztą wszyscy na
balu są w maskach, a do niektórych, na przykład do leżącego tu
szlachetnego Tallicrava - wskazał na ciało - w normalnej sytuacji nie
śmiałbym się nawet zbliżyć. Ja, prosty żołnierz? Może wasz książę, jako
bądź co bądź egzotyczny przybysz z dalekich krain i latający w dodatku
własnym zamkiem, miałby jakieś szanse. Za wysokie progi.
-Czy Tallicrava znany był z przygodnych mmiłostek w damskich toaletach?
- spytał nagle białowłosy.
-Jako regent nie zniżyłby się do tego. chhoć z drugiej strony na balu,
pod maską mógł skorzystać z okazji. Czemu elons pytasz?
-Nie widać śladów krwi na podłodze, któree pojawiłyby się, gdyby ktoś
próbował przeciągnąć ciało, więc chyba został zabity właśnie tutaj.
-Chyba że ktoś zmył podłogę. - podrzuciłaa dziewczyna.
-Przeciągnął ciała, zmył podłogę i rozebrrał trupa? Cały czas ryzykując,
że zostanie odkryty przez jakąś damę śpieszącą za potrzebą?
-Co chcesz powiedzieć?
-A to moja droga elonna, że coś tutaj niee pasuje. Brakuje nam jakiegoś
elementu układanki. Jak zabójca to wszystko zrobił? Bo chyba nie liczył
tylko na szczęście. Czemu zdejmował strój: przecież z takiej rany na
szyi tors cały tors musiał być zakrwawiony. A tu mamy tylko kilka
kropli na podłodze.
Lorianna spojrzała z niesmakiem na dwustopowej średnicy chyba plamę,
którą Tlareg określił jako „kilka kropli”.
-Trzeba tu będzie posprzątać i to szybko,, zanim Velissima się ocknie -
przerwał Final odrywając spory kawałek koszuli trupa - bo inaczej
narobi krzyku i panika gotowa - zetrzyjcie tym krew, a ja zobaczę,
gdzie można go schować. Może wtedy nasza dama pomyśli, że to tylko jej
się przywidziało. W każdym razie zyskamy na czasie.
-Lorianna pokręciła głową.
-Dobrze, ja to zrobię - westchnął Tlareg..
*
* *
Szlachetny Corhax siedział w drewnianym, wyściełanym fotelu na balkonie
swojego pałacu. Młodzi bawili się teraz na balu. Dwadzieścia lat temu
sam pewnie by do nich dołączył. Teraz jednak wolał wygrzewać stare
kości patrząc z góry na miasto - skąpane w promieniach zachodzącego
słońca, dachy, ogrody i fontanny. Gdzieś tam skryci w cieniu bocznych
uliczek w cieniu balkonów i baldachimów rozpiętych nad ulicznymi
straganami skradali się ludzie Toracattiego. Banita zapewne był wśród
nich. Napad na Bank Maligni to zbyt poważna sprawa - Tygrys nie
pozostawiłby takiej roboty bez nadzoru. Wspaniała okazja - myślał sobie
zapewne. Wszyscy strażnicy są na balu i garstka straceńców, która kiedy
indziej byłaby bez szans, dziś może przejąć skarbiec księstwa. Nie
wiedział jednak, że od chwili gdy tylko pojawili się w mieście ludzie
Corhaxa, jego prywatni szpiedzy, śledzą każdy ruch jego bandy. Biały
Regent znał dokładny adres zapomnianego składu na ulicy Przechodniej,
gdzie szykowali się do napadu i gdzie powrócą, by podzielić łup, by
bezpiecznie wywieźć go z miasta. Tam jednak czekać już będą na nich
najlepsi żołnierze z osobistej gwardii regenta. Obstawili wszystkie
drogi ucieczki i włącznie z dachami i podziemnym, zawalonym przejściem,
które Tygrys mógł traktować jako awaryjną drogę ucieczki - jeśli o nim
wiedział. Wreszcie raz na zawsze pozbędą się za jednym zamachem
Toracattiego i całej jego bandy. zniknie wisząca nad nimi jak złowrogi
cień groźba vendetty tego zrozpaczonego, żałosnego szaleńca, a cała
sprawa zostanie załatwiona w sposób czysty. Ludzie przekonają się, że
ci ich uwielbiani buntownicy są niczym więcej niż zwykłymi rabusiami
okradającymi banki. Można by ich nawet zgarnąć na miejscu, w budynku,
ale nie - zacisnął dłonie na rękojeściach fotela, aż zaskrzypiały
pogięte przez czas stawy - za dużo ludzi, zbyt dużo wyjść, zbyt blisko
murów. Przy swoim diabelskim szczęściu Tygrys mógłby się im wymknąć. A
on musi, musi zginąć, jeśli to księstwo ma kiedykolwiek zaznać spokoju!
Zresztą w ciasnocie zaułka ulicy Przechodniej spryt nie na wiele mu się
przyda. Zadecydują gołe miecze i liczebna przewaga. W oddali rozległ
się odgłos przytłumionej eksplozji. Zaczęło się. Ludzie Toracattiego
wysadzili drzwi bankowego skarbca. miał tylko nadzieję, że nie wywołali
pożaru. Pułapka na Tygrysa powoli zaczynała się zatrzaskiwać.
*
* *
-Słyszysz mnie? - cichy głos Mistrza niessiony falami magii dotarł do
umagicznionej fibuli w kształcie filigranowego kwiatu, bardziej
zdobiącej niż spinającej przebranie Smutnego Rycerza.
-Słysze Mariush - odpowiedział smutno Spaatha kryjąc się za jedną z
podpierających galerię kolumn. Rzeźbiony ornament wił się i splatał na
jej powierzchni na modłę, którą w świecie Gry można było spotkać
zapewne w Alhambrze i innych budowlach Al-Gharb. Światło kandelabrów
nie było w stanie dotrzeć do skrytych za kolumną podcieni, więc rycerz
mógł skryć się w półmroku przed oczami ciekawskich gości, którzy
mogliby zacząć się zastanawiać, dlaczego rozmawia sam ze sobą.
-Azaliż dzieje się coś złego?
-Niepokojącego bardziej. Dwie rzeczy. >
-Słucham cię.
-Jedna to jakieś zamieszanie przy zachodnnim murze. Chyba jacyś zbrojni
napadają na bank.
-Czemuż li miałoby to nas zajmować?
-Bo wysadzono wrota do skarbca, bez magiii.
-To możliwe?
-W krainie skąd przybyłem tak. Tutaj? Pieerwszy raz to widzę.
Spatha pokiwał ze zrozumieniem głową, nie spuszczając oczy z książęcej
pary. Marquine wyglądała na uszczęśliwioną, a Kerhoin jak zwykle -
śmiał się teraz do niej - obecny i nieobecny zarazem. Ktoś wniósł tacę
dziwacznych srebrzystych kulek ustawionych w mogącą się w każdej chwili
zawalić piramidę. „Trzeba będzie mu powiedzieć.” Spatha rozważał tylko
czy teraz, czy po balu. Chyba po. Nie warto się narażać Marquine.
-Bardziej niepokoi mnie - głos mistrza szzemrał miarowo jak wolno sunący
doliną potok - że coś czerpie moc z zamku.
-Niedobrze.
-Niewiele, ale nie mogę zerwać czaru. >
-Czemuż to?
-Byt jakowyś astralny - ktokolwiek rozmawwiał ze Spathą po jakimś czasie
nieuchronnie przejmował jego dziwaczną, archaiczną manierę wysławiania
się - Aby go odciąć musiałbym podnieść zamek i otoczyć go kulą
Tindalla, a to oznaczałoby przerwanie prac. Poszłyby wszystkie
rusztowania, a i trzeba by było ostrzec murarzy.
-Ale groźby żadnej nie widzisz?
-Nie, Spatha.
-Bądź tylko gotów nas szybko wrócić do doom.
-Portal czeka.
-Oby nie było potrzeby. Miej baczenie na zamek i bądź gotowy.
Skończywszy tymi słowy rozmowę, smutny rycerz wyhynął zza filaru.
Kerhoin i Marquine rozprawiali o czymś kryjąc twarze za pucharami z
winem. Jakiś zażywny szlachcic w masce dzika dotrzymywał im
towarzystwa, co chwila wybuchając sardonicznym śmiechem. Grupka dam
przyglądała się książęcej parze co chwila wymieniając komentarze.
Goście z Arhoax jako jedyni na balu, nie licząc służby, nie nosili
masek. Nic więc dziwnego, że przyciągali uwagę. Spatha raz jeszcze
zlustrował galerię, podcienia, drzwi, długi rząd gości wzdłuż stołów,
muzykantów, pary tańczące po środku sali w rytm melodyjnej muzyki jakiś
niesamowity, przeplatany taniec przywodzący na myśl dziwaczne zegarowe
mechanizmy mistrza Mechanikusa, wreszcie drzwi i kotary. Nie zauważył
nic podejrzanego. Oczywiście na tyle, na ile ludzki umysł mógł ogarnąć
tak złożoną scenę.
Odwrócił głowę, w samą porę, by dostrzec damę z wachlarzem skradającą
się ku niemu wzdłuż kolumnady. Otaksował ją szybkim spojrzeniem. wiek
trudno było ocenić z uwagi na maskę morskiego elfa skrywającą całą
twarz niby przyłbica hełmu, ale figurę miała niezłą. Zbliżyła się
kołysząc biodrami.
-Witaj rycerzu.
-Witaj morska panno - odpowiedział Spathaa sztywno, jakby odczytywał
tekst z kartki.
Kobieta uśmiechnęła się mimo to. Nie nosiła bransolety z motylem,
tutejszej ozdoby mężatek.
-Zatańczymy? - zapytała.
-Nie - odpowiedział krótko Spatha.
-A może kieliszek wina - spróbowała niepeewnie.
-Nie, dziękuję - ton głosu smutnego rycerrza nie zmienił się ani o nutę.
Jego odpowiedzi były zawsze takie same. Od czasu gdy stał się smutny.
Elfia dama rozwarła lekko usta, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć,
ale spojrzawszy w puste oczy mężczyzny zamilkła. Po czym obróciwszy się
na pięcie wmieszała się czym prędzej w tłum. Nim ktokolwiek dostrzeże
jej porażkę. Spatha patrzył za nią przez sekundę, może dwie. Tyle, ile
było trzeba, po czym wrócił do pracy.
* * *
Ciało wylądowało bezpiecznie w pakamerze na końcu korytarza, w bocznym,
rzadko uczęszczanym skrzydle pałacu. Hrabia odetchnął z ulgą.
Katastrofa odsunęła się od kilka chwil. Przynajmniej do czasu aż nie
zginie kolejna osoba z listy Tygrysa. W końcu ile wybitnych trupów
można upchnąć po szafach i garderobach? Prędzej czy później służba
zacznie gadać, albo cos się wypsnie któremuś ze strażników, a wtedy
plotka rozprzestrzeni się z prędkością błyskawicy. Byleby tylko nie
wybuchła panika. Wtedy morderca, kimkolwiek jest, na pewno wymknie się
z balu i przepadnie ostatnia szansa schwytania drania. Najgorsze, że
nie miał żadnego pomysłu. Wszystkie atuty były w rękach przeciwnika.
Jak widać, znał rozkład pałacu, wiedział kto się za kogo przebierze,
wiedział gdzie i kiedy uderzyć...
„Zaraz!” - Fianal przeklął w duchu własną głupotę. Jak na samotnego
zabójcę tajemniczy nożownik był zdecydowanie zbyt dobrze zorientowany.
Nikt nie miał prawa tego wszystkiego wiedzieć. W każdym razie nie
Toracatti, który od paru lat spędzał przecież większość czasu kryjąc
się ze swoją bandą przed jego ludźmi w górskich bezdrożach. To musiał
być ktoś stąd, z miasta. Ze szczytów władzy. Ktoś, kto miał dobry
wywiad. Hrabia skrzywił się. Nadal jednak nie miał pojęcia, skąd
zabójca, tak usilnie starający się zrzucić winę na Tygrysa, wiedział,
kto skrywa się pod jaką maską. Trzy trupy (pierwszego hrabia znalazł
jeszcze przed balem i nie wspomniał o nim nikomu poza swoim mocodawcą),
to zdecydowanie zbyt dużo, aby składać zbieżność z listą Toracattiego
li tylko na karb przypadku - ot jakiemuś szaleńcowi zdarzyło się zabić
akurat TE trzy osoby.
Hipotezę o jakiejś magicznej sztuczce można było odrzucić. Final poznał
swego czasu bowiem trochę podstaw magii, acz tylko teorii, bo talentu
do rzucania zaklęć nie miał, niemniej wiedział, że ustalenie tożsamości
kilku skrytych pod maskami osób byłoby zbyt skomplikowane i
pracochłonne. Magia pozwalała dokonywać rzeczy niesamowitych, ale nie
cudów. Oznaczało to, że musiał tylko odkryć, skąd morderca wiedział,
kogo ma zabić.
Gdy już postawił sobie właściwe pytanie, odpowiedź przyszła sama.
Potrzebował jakiejś wskazówki i wiedział, kto może mu jej udzielić.
Musiał teraz tylko odszukać swego pracodawcę. On powinien wiedzieć, czy
ofiary na przykład nie spotkały się gdzieś w sekrecie na balu. Spojrzał
w głąb korytarza - białowłosy przybysz i jego towarzyszka stali tam,
gdzie ich zostawił, pilnując ciał i rozmawiając o czymś po cichu.
Skinął im dłonią, dając znak, aby czekali tutaj na niego i ruszył na
poszukiwania swojego patrona.
Nie bardzo wiedział, kim jest jego mocodawca, bowiem pragnąc zachować
incognito zaprosił go na bal w Granis Morlet przez posłańca, niemniej
znał jego maskę. Była na tyle charakterystyczna, że łatwo ją będzie
odszukać w tłumie.
I nie pomylił się. Choć właściwie to jego patron go odnalazł. W pewnym
sensie.
Zaraz na schodach wpadł na tego brodatego przybysza o aparycji
miejskiego złodziejaszka, nie wiedzieć czemu tolerowanego przez
książęcą parę z Arhoax. Nazywał się zdaje Tom - dziwne imię. Niemalże
zderzyli się ze sobą, o mało nie staczając się w dół po czerwonym
suknie. W świetle przypiętego do ściany kandelabru zaaferowany Tom
wyjaśnił mu na migi, że mają kolejnego trupa. Tym razem w
pomieszczeniach służby. Dokładniej w bocznej kuchni na czas balu
przemienionej w dodatkowy skład potraw, które kelnerzy stopniowo
zanosili gościom. Któryś z kucharzy uznał, że szczupak jest
niedoprawiony i postanowił zajrzeć do kredensu. Na szczęście był
człowiekiem dyskretnym i zamiast podnieść raban, zawiadomił najpierw o
odkryciu trupa jednego ze strażników rozstawionych przez hrabiego. A
tak się szczęśliwie złożyło, że ten rozmawiał właśnie z obrotnym
brodaczem.
Tom otworzył drzwiczki na oścież, ukazując zawartość kredensu. Final
westchnął cicho. Ofiara została tak samo jak poprzednie rozebrana do
bielizny, pozostały jednak pewne charakterystyczne elementy stroju,
których zabójca z braku czasu nie był w stanie zdjąć. Wysokie,
wyszywane srebrną nicią botforty z artystycznie kutymi klamrami
wymagały zawsze pomocy służącego. Zdjęcie ich z trupa przerastało
możliwości pojedynczego człowieka. Final nie miał wątpliwości, gdzie
wcześniej widział te buty: na nogach człowieka, który ściągnął go do
miasta. W jednej chwili cały jego misterny plan śledztwa, który już
zdążył był ułożyć sobie w głowie, rozsypał się jak domek z kart.
-Coś nie tak? - brodacz miał talent do czzytania z twarzy.
-Tellus Quarus. To on ściągnął mnie do miiasta, bym chronił bal przed
Toracattim.
-Ktoś ważny?
-I tak i nie. Nie pełnił żadnej oficjalneej funkcji, ale jako astrolog
zyskał sobie całkiem spore wpływy. I maluczcy i wielcy lubią wiedzieć,
co na ich temat mówią gwiazdy. Chodziły słuchy, że w sekrecie kieruje
Hermetią, miejską tajną policją zajmującą się nieprawomyślną magią. Jak
widać rzeczywiście był szefem Ludzi w Kapeluszach. Ten medalion to ich
znak rozpoznawczy - hrabia wskazał czubkiem palca niewielki emblemat
przedstawiający królika wyciąganego z kapelusza.
-Był na liście Tygrysa?
-Raczej nie. Przybył do miasta zaledwie ccztery lata temu. Widocznie
nadział się na zabójcę przypadkiem. Pomyśleć, że rozmawiałem z nim
zaledwie godzinę temu...
-Niemożliwe! - pokręcił głową student meddycyny.
-chłopcze, był w masce, ale takich drugicch butów nie ma nikt na balu.
Zresztą pamiętam też pierścienie. Uwierz mi, mam pamięć do takich
szczegółów.
-Niemożliwe. Spójrzcie hrabio na plamy krrwi. Zaschnięte. On nie żyje
przynajmniej od pięciu godzin. Chyba, że rozmawialiście z trupem.
Final stanął jak rażony piorunem. Przybysz miał rację! Przez chwilę
wydawało się, że chce coś powiedzieć, zaoponować, lecz nim zdobył
wydobyć z gardła choć słowo, rozległo się pukanie do drzwi.
-Tom, mogę wejść? - dziewczęcy zza drzwi należał bez dwóch zdań do
Hasassinny, zamkowej koniuszki, z niewiadomych względów zafascynowanej
odrobinę nieokrzesanym brodaczem.
-Wejdź, jeśli się nie boisz! - westchnął chłopak.
Dziewczyna uchyliła drzwi odrobinę, dokładnie tyle, ile było jej
potrzeba i wśliznęła się do środka. Tom spojrzał na nią pytająco.
-Kręcił się tu przed chwilą jakiś człowieek. Dziwny.
-Czemu.
-Bo chyba chciał dostać się do kuchni.
-Jak wyglądał?
-No nie wiem - dziewczyna zamyśliła się ppocierając podbródek - był w
bladej masce i takiej zielonej pelerynie. Acha, miał też długie buty za
kolana, takie jak ten.
-Co?! - niemalże zakrzyknął Final i rzuciił się do drzwi, nim zdążyli
zareagować, znikając w korytarzu.
Tupot ciężkich butów do konnej jazdy na schodach świadczył, że
tajemniczy zabójca w masce musiał słyszeć przynajmniej ostatnie słowa
ich rozmowy. Tom syn Tomasza wnuk Tomasza skrzywił się i sięgnął do
magicznej broszy, w którą zaopatrzył go Mistrz Gry.
W tym czasie Final zdążył dopaść schodów sięgając jednocześnie po nóż.
Jeśli nie będzie innego sposobu zatrzymania uciekiniera, rzuci. U
szczytu schodów zdążył jeszcze dostrzec rąbek peleryny znikający za
zakrętem korytarza. Morderca był szybki, ale nie dość szybki. Jeśli
tylko uda mu się nie zgubić go w zakamarkach pałacu, przebieraniec
będzie jego. Ruszył pod górę przeskakując po dwa, trzy stopnie.
Rzeźbione główki lwów zdobiące poręcz były niezłym uchwytem dla dłoni.
Dopadł do zakrętu na piętrze. Postać w kapeluszu i zielonym płaszczu
nadal nie dobiegł do końca korytarza. Hrabia uśmiechnął się z
satysfakcją, nie zwalniając biegu. Dalej są tylko drzwi do ślepych
pokoi i balkon. Jedyny boczny korytarz skryty za niepozornymi zielonymi
drzwiami nieznajomy ominął właśnie w panice mimowolnie zapędzając się w
pułapkę. Sięgnął po rapier i wyrównał krok. nie warto wpadać na pole
walki zdyszanym. Drzwi z trzaskiem uderzyły o framugę. Ponownie zły
wybór. Droga na balkon dawałaby jeszcze uciekinierowi jakieś szanse,
ale to był gabinet bibliotekarza. Niewielkie okna, wąski kominek,
żadnych bocznych drzwi.
* * *
Marquine uciekła księciu. Zresztą wymknąć się Kerhoinowi to pół biedy,
ale udało się jej również (z czego była naprawdę dumna) zmylić również
czujność Spathy. Wystarczyło tylko przekonać szukającą jakiegoś
adoratora zjawę w zwiewnej, prawie mglistej kreacji, że smutny rycerz
od jakiegoś czasu ją obserwuje i tylko jest zbyt nieśmiały, by samemu
do niej podejść. Zjawa była naprawdę wytrwała i zanim Spatha się jej
pozbył, księżniczka już zniknęła w tłumie pozostawiając zaskoczonego
Kerhoina z pucharkami wina i słodkim ciastem, po które go posłała w
rękach.
Ale cóż, miłość to nie marsz noga w nogę, ale raczej taniec, w którym
dwoje ludzi czasem oddala, a czasem zbliża się do siebie. Odrobina
niepokoju na pewno jej ukochanemu nie zaszkodzi. „Wiedział na co się
decydował, gdy przysięgał miłość” - pomyślała. „No przynajmniej miał
pewne pojęcie, był świadom tego co robi. Na tyle, na ile pozwalało mu
trzepotanie moich rzęs.” Uciszywszy w ten sposób (niezbyt silne)
wyrzuty sumienia księżniczka umknęła za kolumnę, a potem do jednej z
bocznych sal, klucząc i lawirując, tak aby jej ukochany nie mógł
odnaleźć jej ot tak od ręki, po prostu wypytując ludzi, których mijała.
-Dokąd to podążasz moja śliczna? - kobieccy głos zatrzymał ją w pół
drogi.
Odwróciła się, na sofie osłoniętej od reszty sali ostrogą schodów, w
towarzystwie żyłkowanych złotem liści egzotycznych palm, siedziała
dystyngowana dama w kociej masce. Tak „dystyngowana” to dobre słowo. Je
głos, gesty, sposób, w jaki poruszała dłonią przyzywając księżniczkę,
wszystko to - mimo zgrabnej i nadal dziewczęcej niemalże kibici -
wszystko to wskazywało, że była kobietą, która w potyczkach z życiem
zatraciła zbyt wiele z dziecięcej radości życia, zbytnio upodabniając
się w sposobie bycia do mężczyzn. I nie zauważywszy straty uważała tę
przemianę za wyraz życiowej mądrości. Pamiętając, że to przecież bal
maskowy Marquine założyła na twarz swoją ulubioną maskę słodkiego
dziewczątka i wyszukanie niepewnym krokiem podeszła do kociej damy.
-Usiądź moja droga.
Księżniczka opadała na sofę chwytając w dłoń jedno ze stosu słodkich
ciastek- chyba kremówek - zdobiących srebrny talerz na stojącym tuż
obok sofy stoliku.
-To wy przybyliście w tym latającym zamkuu?
Pytanie było raczej pro forma, ale Marquine uprzejmie przytaknęła.
-I co moja droga, powiedz mi, myślisz o nnaszym mieście? Jak ci się u
nas podoba?
-Bo ja wiem - Marquine zauważyła, że każddy, z kim rozmawia na balu
próbuje ją w jakiś sposób wybadać. Najlepszym sposobem na dociekliwość
miejscowych była, jak się przekonała, zwykła szczerość. Mówiła po
prostu prawdę, a rozmówca zwiedziony własną podejrzliwością sam
dopisywał jej słowom ukryte znaczenia, tworząc w swoim umyśle aurę
tajemnicy, wietrząc intrygę, tam gdzie jej w istocie nie było. Pyszna
zabawa.
-Jest piękne. Te wszystkie rzeźby, pałacee, fontanny, szmaragdowe dachy,
parki, urocze sklepiki, suknie, pachnidła, klejnoty, kolorowe rzeźby...
-Ale? - wpadał jej w słowo dama, wyczuwajjąc, czy może sama wynajdując
skazę, którą w opinii księżniczki dotknięte było jej miasto.
-Ale ludzie.
-Co z ludźmi?
-Nie są szczęśliwi. - Marquine odgryzła kkawałeczek ciasta starannie
oblizując wargi w sposób, który niejednego mężczyznę mógłby przyprawić
o utratę duszy - te wieczne podejrzenia, spiski, intrygi. Każdy tylko
patrzy, jakby się wywyższyć nad innych.
-Moje dziecko - dama uśmiechnęła się (chyyba) smutno pod maską -
wolałabyś, abyśmy w miejsce naszego politycznego tańca wszystkie spory
rozstrzygali z mieczem w ręku? Aby przy każdym pałacowym przewrocie
krew lała się strumieniami, a przegrani trafiali na szafot? Honor albo
śmierć! To dobre dla mężczyzny, ale już nie dla kobiety, która ma dom i
małe dzieci.
„Albo klejnoty i piękne suknie, z którymi nie chce się rozstać” -
pomyślała Marquine, ale nic nie rzekła, pozwalając damie mówić dalej.
-Gdy my tutaj, na górze u szczytu schodóww szczerzymy na siebie zęby i
jeden pod drugim kopiemy dołki, zwykli ludzie tam na dole mogą
spokojnie żyć, bogacić się, kochać, bawić. Może to nie rycerskie, ale o
ileż bardziej humanitarne - dama upiła łyk wina z pucharu, tym samym
nerwowym ruchem, którym kobiety w świecie Gry zwykły zapalać papierosa.
-Teraz rozumiem. - księżniczka przytaknęłła uprzejmie. Tak naprawdę
bowiem kobieta nie mówiła do niej. Szukała tylko kogoś, z kim mogłaby
przez chwilę dzielić swoje myśli. Tak naprawdę rozmawiała sama ze sobą,
a słuchacza potrzebowała tylko dla zachowania pozorów. może dręczyły ją
wyrzuty sumienia za jakąś niedawną niegodziwość. A może chciała tylko
zaspokoić wspólną wszystkim ludziom potrzebę poprawiania bliźnich.
Marquine jednak nie przeszkadzało to, że wpadła w szpony gadatliwej
bestii. Wiedziała przecież bowiem, że gdzieś tam jest jej książę, który
za chwilę znajdzie ją i uratuje.
Ciastko było pyszne, ale bez zachwytu. Czasem ten najlepszy smak jest
kwestią chwili i włożonego serca.
* * *
Ulica Przechodnia zamarła w oczekiwaniu. W przenośni oczywiście, bo
wszyscy przechodnie uciekli już po pierwszych strzałach. Drzwi i
okiennice pozatrzaskiwały się z łoskotem, a koty umknęły do piwnic. Po
wstępnej, dość chaotycznej wymianie ognia, w której strażnicy z
osobistej gwardii Corhaxa - Białego Regenta - użyli kusz i mniej
poręcznych w ciasnych zaułkach łuków, a banda Tygrysa swoich
hałaśliwych karabinów, zapadła nerwowa cisza. Gwardziści mieli jednego
zabitego i trzech rannych, a spośród ludzi Tygrysa tylko jeden był
chyba lekko draśnięty. Dziwna broń, wyciągnięta przez Toracattiego
chyba z samych otchłani piekła, miała, jak się okazało, większy zasięg
oraz lepszą precyzję niż łuk czy kusza. Kapitan liczył na czynnik
zaskoczenia i miał nadzieję, że dopadnie wszystkich bandytów razem na
otwartej przestrzeni tuż przed podejrzanym składem, do którego wracali
obładowani złotem zrabowanym w Banku Maligni.
Ale jak to zwykle w takich razach bywa, nawet najlepszy plan często
bierze w łeb przez jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Ot, jednemu
z jego żołnierzy pękła cięciwa w napiętej kuszy wypluwając z brzękiem
bełt na bruk ulicy poniżej. Ludzie tygrysa zareagowali z szybkością
jaką chętnie widziałby u swoich żołnierzy i po krótkiej wymianie
strzałów właściwie bez strat zdołali zabarykadować się w starym
składzie.
„Jedyna pociecha w tym,” - pomyślał -„że stamtąd nie ma ucieczki.
Żadnych piwnic, żadnego drugiego wyjścia, ukrytych przejść, ani też
żadnego przewodu kominowego, czy okienka przez które mogliby wymknąć
się na podwórze. Ot ślepa klitka, w której ktoś kiedyś za zgodą władz
miasta urządził sobie kramik. Bandyci Toracattiego byli więc zamknięci
jak szczury w pułapce, a kapitanowi pozostawało tylko obmyślić, jak
najlepiej ich stamtąd wykurzyć, by stracić jak najmniej ludzi.
Niegroźne na pierwszy rzut oka żelazne kije w drewnianych oprawach,
które dzierżyli, okazały się znakomitą bronią: bardziej szybkostrzelną
od kuszy i nie wymagającą od strzelca takiego odsłonięcia się jak łuk.
Nie myślał długo. Na szczęście architektura ulicy dawała jego
gwardzistom szansę na bezpieczne podejście prawie pod sam sklep. Z okna
powyżej można było nawet wrzucić do środka poręczną bombę dymną
sporządzoną z nasączonej oliwą słomy. Ale to ostateczność, bo wtedy
jego ludzie też nie będą niczego widzieć, gdy przyjdzie im szturmować
sklep.
Z bezpiecznej pozycji w wykuszu klatki schodowej obserwował, jak jego
gwardziści skokami zbliżają się do składu. Dłuższą chwilę zwlekał z
wydaniem rozkazu do szturmu. Ci od Tygrysa zachowywali się zdecydowanie
zbyt cicho. Od chwili gdy zamknęli się w sklepie, ze środka nie padł
żaden strzał. Wreszcie zadął w swój służbowy gwizdek i zaśpiewały
cięciwy zasypując okna składu deszczem stalowych grotów. Dwie salwy by
zmiękczyć przeciwnika i jego gwardziści wskoczyli do środka. Raz, dwa,
trzy - prawnie jak na ćwiczeniach - tylko, że tym razem naprawdę
ryzykowali życiem.
Cisza.
to było najbardziej niepokojące - powinien słyszeć szczęk broni, krzyki
rannych i przekleństwa, tymczasem wszystko odbywało się w kompletnej
ciszy, jeśli nie liczyć przy wyważaniu drzwi, na samym początku. Po
dłuższej, denerwująco długiej, chwili na zewnątrz wyszedł wreszcie
dowodzący grupą szturmową sierżant. Stał chwilę bezradnie, wyraźnie nie
wiedząc, co ma zrobić, wreszcie rozłożył ręce i zawołał przez całą
ulicę:
-Nikogo nie ma! Uciekli, kapitanie!
-Coś ty z rei spadł?! Jak to uciekli?!
-Nie ma! ani śladu! Jakby się pod ziemię zapadli!
* * *
Postać w płaszczu odwróciła się. Hrabia przez ułamek sekundy. Hrabia
przez ułamek sekundy usiłował zrozumieć, co tu się w niej nie zgadzało.
Ach tak! Zabójca był kobietą: szerokie biodra, sposób chodzenia nie
pozostawiały wątpliwości, choć obszerna koszula dobrze skrywała niezbyt
wydatne piersi, a maska gładką twarz. Cóż, owszem, był zaskoczony.
Spodziewał się raczej ujrzeć któregoś z zahartowanych górali
Toracattiego albo może miejscowego zbira lub zawodowego zabójców
mordujących dla pieniędzy lub z zamiłowania. A może z obu powodów.
Rzadko zdarzało mu się zabijać kobiety. Ruszył do przodu ostrożnie.
Bądź co bądź ta dama posłała już na tamten świat paru sprawnych
mężczyzn.
On jednak uczył się walki w górach oraz po lasach i gospodach, a nie
jak ci w Granis Morlet od wynajętego fechmistrza. Szkoła twardsza - a
nauczyciel Kostucha często oblewał uczniów - ale przez to dająca
nielicznym absolwentom przewagę nad miastowymi fircykami traktującymi
szermierkę jak zabawę, czy taniec.
Kobieta jednak sięgnąć po broń cofnęła się tylko o kroków dwa,
roześmiała się i ściągnęła z twarzy maskę:
-chcesz mnie zabić Final? - kpina była ażż nadto oczywista. Hrabia
zadrżał. Drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem. znał tę twarz. trudno
było ją zapomnieć. Piękna Valissima. Swego czasu za tą panną szaleli
chyba wszyscy kawalerowie w Granis Morlet. Mogła rzucić na kolana
każdego, również jego. Niestety wybrała Jasmę - pierworodnego syna
Tygrysa. A po śmierci ukochanego, nie mogąc ukoić bólu serca odebrała
sobie życie. Jak wiadomo prawdziwa miłość zdarza się tylko w bajkach,
więc śmierć nadobnej Valissimy wstrząsnęła miastem i poniekąd nawet
samą Radą. Ludzie zaczęli jakby trochę mniej ufać regentom.
Piękna niczym zjawa, którą w istocie była, płynnym krokiem podeszła ku
hrabiemu, nie zważając na ostrze rapiera, które przeniknęło jej
sylwetkę jak dym i zimnymi dłońmi pchnęła go na fotel. Final poczuł,
jak mróz rozpływa się po jego skórze, ściskając ciało lodową klamra.
sparaliżowany, choć żywy patrzył, jak pierś zmory unosi się nad nim w
udawanym oddechu.
-Mogłabym cię teraz zabić - powiedziała ggłosem wypranym z emocji, jak
urzędowy ukaz - ale jesteś tylko narzędziem, więc siedź tutaj i gryź
zęby bezsilnie, gdy ja pomszczę moją i Jasmy krzywdę!
Final patrzył. Nadal wyglądała, jak tamta młoda dziewczyna sprzed lat,
dzięki której pokochał góry. Jakimś cudem eteralne widmo jej ciała
zestaliło się i wzmocniło, czyniąc ją prawie materialną. Tak, że
rzekłbyś, że masz przed oczami żywą kobietę, a nie upiora. Do diabła!
Gotów byłby przysiąc, gdyby nie ten dotyk.
-Daruję ci życie Fianl! - roześmiała się - Mam jeszcze dziś dużo roboty.
To powiedziawszy odwróciła się napięcie i nic sobie (jak zwykle) nie
robiąc z konwenansów obowiązujących w świecie bytów materialnych,
wyszła z pokoju przez najbliższą ścianę, zostawiając zaskoczonego
stróża prawa w fotelu, do którego go uwiązała.
* * *
W pięć dni po przerwanym balu i pogrzebie sędziwego Corhaha, który
zmarł na atak serca w fotelu na tarasie swojego pałacu - tego samego
feralnego wieczora, zamek Arhoax sposobił się do odlotu. Wszelkie prace
remontowe zostały zakończone, rzemieślnicy opłaceni, a w zamieszaniu
wywołanym przez epidemię nagłych zgonów wśród najbardziej wpływowych
osobistości Granis Morlet, żadna władza nie miała czasu na zajmowanie
mieszkańcami latającej twierdzy.
-Więc mówisz Mistrzu, że ustaliłeś źródłoo wycieku? - Kerhoin zgarnął ze
stołu ostatnie rachunki i plany wprowadzonych zmian w architekturze.
Gry pokiwał głową. Ostatnia odprawa przed odlotem - takby nazwano to w
ich świecie - zgromadziła w sali dowodzenia wszystkich, którzy ciekawi
byli, co takiego zamkowy mag może im powiedzieć o wypadkach tamtej
nocy. W końcu spędził ją przed magicznym zwierciadłem obserwując bal.
-Ktoś z miasta postanowił wysłać do nas nna przeszpiegi, magiczną
istotę, ducha... - Gry zaplątał się, nie bardzo wiedząc, jak objaśnić
magiczną naturę szpiega bez odwoływania się do niezrozumiałego,
hermetycznego żargonu. - Mniejsza z tym - machnął ręką - grunt, że
obserwator pobłądził i zawędrował do komnaty Serbisela, serca z
hermetalu, z którego zamek czerpie energię magiczną. I nastąpiło
przebicie. Duch ugrzązł w mocy jak komar w żywicy, a strumyczek magii
popłynął w kierunku Granis Morlet.
-I co dalej?
-Dalej mogę już tylko zgadywać. Zapewne oosoba, która przywołała ducha
była w jakiś sposób odpowiedzialna za śmierć pięknej Valissimy, która
tak urządziła naszego hrabiego. Skrzywdzone dusze mają w zwyczaju
krążyć wokół tych, którzy odpowiadają za ich cierpienia. Nagły przypływ
magii pozwolił jej zmaterializować się i zemścić na tych, którzy na to
zasłużyli. Potem zapewne odeszła na Tamtą Stronę.
-To dlatego cała zagadka od początku nie trzymała się kupy! -
westchnęła Lorianna - Te wszystkie dziwaczne okoliczności, zdejmowanie
strojów.
-Było tylko, aby pchnąć hrabiego na błędnny trop i skłonić do zacierania
śladów tak długo, jak to tylko możliwe, jak sądzę. Valissima chciała
pewnie załatwić wszystko na jednym balu. Sprytne z jej strony. To co
byłoby niewykonalne dla człowieka, upiorowi przychodziło z łatwością.
Nie potrzebowała przebrań, bo mogła zmieniać wygląd siłą woli. A my
tymczasem daremnie szukaliśmy jakiegoś planu... Sprytne z jej strony.
-Miała kilka lat na obmyślenie zemsty - BBiałowłosy pokiwał głową -
nigdy byśmy nie rozwiązali tej zagadki.
-Bo tylko w książkach jest tak, że wszysttkie elementy zagadki układają
się w logiczne rozwiązanie, tak jak sobie tego autor zażyczył - zaśmiał
się Trzeci Tom - W prawdziwym życiu biały pył na spodniach gościa,
który przychodzi do detektywa nie musi wcale znaczyć, że ten człowiek
jest młynarzem, a tylko, że na przykład idąc do nas zderzył się z
tragarzem, który niósł worek z mąką i całą dedukcję diabli biorą.
-Ino morał w tej historii się ostał. - Tllareg nie krył rozbawienia -
Gdyby intryganci w Radzie nie umierali ze strachu przed zemstą, nie
wysłaliby do zamku ducha na przeszpiegi i Valissima nie mogłaby ich
ukarać. Jednym słowem sami się zamatowali.
-Jeśli masz na myśli to, że w pewnym senssie zgubiła ich własna
paranoja, to tak. - książę smutno pokiwał głową.
-To miejsce mnie przygnębia, Ker. Odlatujjmy już stąd. - przerwała
księżniczka.
-Mnie też moja śliczna... Arhoax, jesteś gotów do drogi?
-Tak jest, Wasza Wysokość - odpowiedział zamek kamiennym głosem.
-W takim razie zabierz nas stąd! Kurs na południowy zachód!
Mury drgnęły i kamienny kolos odpłynął w kierunku gór.
* * *
Miesiąc później Toracatti powrócił do ciągle jeszcze pogrążonego w
chaosie Granis Morlet na czele wynajętych za ukradzione pieniądze
żołnierzy. Nie było już jednak się na kim mścić.
Sławomir
Dzieniszewski
- Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Warszawa, październik 2005
- maj 2006.
Góra strony
|