Wprowadzenie
do cyklu "Wędrówki zamku Arhoax" - coś w rodzaju Star Treka ale w
konwencji (nie li tylko w dekoracjach) fantasy. Co dziwne,
ale zdaje mi się, że skądś podkradłem ten tytuł opowiadania, ale nie
pamiętam skąd.
Dla Gosi M - jak
zwykle, za rysunki i piękno.
Marquine brała kąpiel w wielkiej miedzianej
wannie okupującej jej osobistą łazienkę. Trudno o coś lepszego i
bardziej odprężającego po ciężkim dniu niż gorąca kąpiel z dużą ilością
piany. Drzwi do łazienki uchylił się lekko i przez szparę dobiegł ją
głos Kerhoina:
-Mogę na chwilę kochanie? Chciałbym omówićć kilka spraw.
-Natury służbowej, czy prywatnej - spytałaa księżniczka, pani na zamku
Arhoax, poprawiając na wszelki wypadek pianę.
-Służbowej, chodzi o zamek - wyjaśnił ksiąążę.
-No dobrze, wejdź - odpowiedziała, starająąc się ukryć rozczarowanie.
Kerhoin otworzył drzwi i z magiczną tabliczką w ręku wkroczył do
łazienki. Wytarł ręcznikiem skraj wanny i usiadł tam, gdzie zwykł był
siadać, gdy chciał porozmawiać o czymś ważnym z panią swego serca.
-Więc co to za pilna sprawa? - spytała Marrquine, zdmuchując z
wyciągniętej dłoni chmurkę piany.
-Chciałbym osadzić nasz zamek w jakimś spookojnym miejscu. Powinniśmy
dokonać paru napraw i przeglądów, które można przeprowadzić tylko na
ziemi.
Za butelkowym szkłem niewielkiego okna po jego prawej ręce
majestatycznie przesuwały się chmury, odchodząc w dal, w miarę jak
Arhoax wędrował na zachód pchany miarowymi obrotami rufowych wiatraków.
-Jeśli tak uważasz... - księżniczka nie byyła przekonana - Ale tu
wszędzie dzicz. nie znajdziesz żadnych wykwalifikowanych robotników.
-Poszukamy jakiejś osady a w razie czego pporadzimy sobie własnymi
siłami. Jest kilka napraw, które trzeba wykonać, póki jeszcze jest
ciepło. Na przykład chciałbym przeczyścić ci komin w komnacie, abyś nie
marzła w zimowe noce.
-Ja tez chciałbym, abyś przeczyścił mi kommin, bym nie marzła w długie
zimowe wieczory - powtórzyła księżniczka spoglądając Kerhoinowi głęboko
w oczy.
Książe spojrzał na nią dziwnie, ale Marquine tylko uśmiechnęła się
lekko.
-W takim razie wylądujemy, gdy tylko trafiimy na jakąś w miarę
cywilizowaną osadę.
-Jest jedna w pobliżu. - odwrócił opalizujjącą tabliczkę, tak aby jego
pani mogła ze swojej pozycji u szczytu wanny przyjrzeć się
schematycznej mapie sztuką czarnoksięską wykreślonej na ciemnej
płaszczyźnie. - Nazywa się Debliente.
-To tam wylądujemy.
-Wolałbym najpierw zawisnąć w pobliżu i saam sprawdzić to miejsce.
Zważywszy na okolicę. - wskazał palcem otaczające osadę puszcze - nie
zdziwiłbym się, gdyby połowa jej mieszkańców okazała się na przykład
wilkołakami.
-Dobrze mój ty bohaterze, - uśmiechnęła siię księżniczka - tylko
pamiętaj o Pierwszej Dyrektywie.
-Wiem, wiem, nie oglądać się za kobietami..
-Oglądać się tylko tyle, byś pamiętał, dlaaczego na zawsze chcesz być
tylko ze mną - roześmiała się księżniczka chlapiąc Kerhoina wodą - znów
wszystko pokręciłeś!
-Przepraszam, przepraszam! - jęknął zasłanniając się tabliczką, ale
kątem oka usiłując jednocześnie przeniknąć szmaragdową pianę, która
grubą warstwą przykrywała powierzchnię wody.
-Wybaczam. - skinęła Marquine władczym gesstem. - A teraz idź już albo
się odwróć, bo musze się wytrzeć.
* * *
Unoszony energią skrytego głęboko w podziemiach perpetum
mobile zamek Arhoax zawisła nad leśną łąką o kilka mil od Debliente,
zasłonięty od osady pasmem wzgórz, na wypadek gdyby mieszkańcy
miasteczka nie byli przyjaźnie nastawieni do obcych. Wiatraki na
tylnych wieżach zamarły w bezruchu. Gdzieś tam w piwnicach Mistrz
Mechanikus, szalony wynalazca o aparycji gnoma przerzucił zapewne
odpowiednią dźwignię, przełączając napęd na jałowy bieg. Dla księcia
Kerhoin prawdę powiedziawszy nie miało znaczenia, jakim sposobem
poruszał się jego zamek - byle docierał z miejsca na miejsce. Równie
skuteczna byłaby magia, ale skoro Mechanikus stworzył już swoją
maszynerię i nie wymagał w zamian nic ponad li tylko możliwość
składania w podziemiach zamku swych dziwnych konstrukcji, to książę
mógł w końcu pójść na kompromis i zaakceptować spiritus movens - siłę
sprawczą - nie biorącą się z magii.
Zęby przedniej bramy rozwarły się szeroko i dosiadłszy Ajaxa,
najśmiglejszego z trzech zamkowych gryfów, książę wzniósł się w
powietrze. Lecieli łagodnymi zakosami, szybując na prądach wiatru w
kierunku przycupniętego nad brzegiem zatoki Debliente. W dole pod nimi
z wolna uciekały w tył majestatyczne drzewa ciągnącej się aż po
horyzont puszczy. Gnani ciekawością postanowili zboczyć trochę z
utartych szlaków i zapuścili się nad dziewicze i niezbadane krainy,
gdzie łatwiej było spotkać monstra wszelkiej maści i tajemnicze stwory
rodem z najczarniejszych koszmarów niż ludzkie osady.
Zamek Arhoax znosił to jednak jak zwykle dzielnie, ze
stoickim spokojem właściwym tylko skałom i kamiennym budowlom, niemniej
i jego granitowa opoka potrzebowała czasem odpoczynku. Mury trzeba było
zacementować tam, gdzie wszechobecna jemioła wraz z wodą nadgryzły je
odrobinę. Na dachach trzeba było uzupełnić wykruszone przez burze i
wiatr dachówki, a i wnętrza wymagały tu i ówdzie odmalowania lub
naprawy ciesiółki. Sporo z tego można było naprawić magią, ale wiele
prac mimo wszystko lepiej wykonywali zwykli rzemieślnicy. Pytanie
tylko, czy w Debliente znajdą się tacy. O osadzie, po za nazwą, nie
wiedzieli w sumie nic, a ziemie położone dalej na zachód były już
zupełną zagadką.
Ajax machnął kilka razy skrzydłami, powoli, jakby od niechcenia
wzbijając się w górę na prądach ciepłego komina powietrza wznoszącego
się nad nagrzaną słońcem polanką. Wzlecieli ponad linię wzgórz i w
oddali zamajaczyły biało‑czarne zabudowania osady. Kerhoin sięgnął po
przypięta do pasa lunetę: Solidne murowane domy rozsiadły się półkolem
nad brzegiem zatoki, odbijając się malowniczo w akwamarynowej toni
jeziora, a może morza — nie zdołali jeszcze tego ustalić. Miasteczko
jednak nie było duże i choć solidny, pruski mur, z którego zbudowane
było większość budynków nadawał Debliente pozornie miejski charakter,
to jednak cała osada liczyła najwyżej dwa, może trzy tuziny domów. I
nawet kamienne nabrzeże przystani, czy zdobna posągiem wodnej nimfy
fontanna przy mikroskopijnym rynku nie czyniły z tej leśnej osady
miasta.
Pierwszy Sługa Błękitnookiej Pani zamku Arhoax westchnął — nie było
szans, aby tutaj dokonać niezbędnych napraw. Co najwyżej można spytać o
drogę. Płowozłoty gryf wolnym ślizgiem opadał w kierunku Debliente.
* * *
Księżniczka tymczasem siedziała przed lustrem w komnacie
nawigacyjnej, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć hasło, które
otwierało zaklęcie śledzące. Gdzieś je nawet zapisała i chyba wrzuciła
do szuflady w biureczku pod lustrem, ale szukanie go wśród sterty
pergaminów, karteluszków z notatkami i magicznych utensyliów było
zadaniem z góry skazanym na niepowodzenie.
Zacisnęła wargi w bezsilnej rozpaczy. Kerhoin miał co prawda amulet
duchowego kontaktu, który pozwalał osobie spoglądającej w głąb skrytej
teraz pod suknem, zielonej, szklanej kuli patrzeć na świat jego oczami,
ale w ten sposób książę będzie wiedział, że jest obserwowany. I
drażliwy, jak to mężczyźni, gotów się obrazić. a ona przecież chciała
tylko upewnić się, czy nic mu nie grozi tam w tym dziwnym, obcym
mieście.
Drzwi do komnaty skrzypnęły cicho i do środka, niepewnie, wsunęła się
kudłata głowa mistrza Gry. Gry miał na imię Mariush i pełnił na zamku
funkcję nadwornego maga od czasu, gdy pewnej zimowej nocy wraz z grupą
czterech uczniów zmaterializował się niespodzianie w zamkowej
świetlicy. Podobno przybył z innego świata. Podobno zupełnie
pozbawionego magii. Niemniej jego wszechstronna wiedza na temat zaklęć
i znakomita znajomość wszystkich stosowanych na Infinitii zaklęć,
niezależnie do jakiej szkoły i którego kręgu wtajemniczenia by nie
należały, sprawiały, że Kerhoin szczerze powątpiewał w tę akurat część
jego opowieści. Ale cóż, każdy ma prawo mieć swoje tajemnice, a tym
bardziej tak dogłębnie obeznany z Kunsztem mag jak Gry, więc nie
dręczyli go pytaniami. Mariush wraz ze swoimi pomocnikami uzyskał prawo
zamieszkania za zamku i korzystania z książęcej biblioteki tak długo,
jak długo nie uda im się znaleźć sposobu na powrót do domu. W zamian
zobowiązał się służyć książęcej parze wsparciem magicznym.
-Nie przeszkadzam? - spytał mistrz magii, jak zawsze przepraszająco
uprzejmy.
-Ależ nie Gry, wejdź.
-Czymś się martwisz Pani? - spytał szarpiąąc nerwowo rudą brodę.
Jak na maga był bardzo młody. Na oko nie miał nawet trzydziestki, ale
to pewnie efekt dobrych zaklęć odmładzających - tak to przynajmniej
tłumaczyła sobie księżniczka.
-Tak, chcę uruchomić lustro, ale zapomniałłam słowa wyzwalającego.
-Żeby śledzić Lorda Kerhoina?
-Tak, martwię się o niego.
-Czemu?
-Mam złe przeczucia. Ta nazwa, Debliente.... Tak jakby dźwięczała w niej
śmierć...
Gry pokiwał głową i zastukał palcem w powierzchnię lustra. Przez chwilę
milczał poruszając tylko bezgłośnie wargami, jakby się nad czymś
zastanawiał. Wreszcie podrapał się w czoło i rzekł:
-Mogę obejść to hasło, ale obraz będzie niiewycentrowany.
Księżniczka spojrzała się na niego lodowatym wzrokiem.
-Po ludzku Mistrzu, bez tego waszego hermeetycznego żargonu, proszę.
-Znaczy się, będziemy mieli widok na wszysstko w promieniu mili od Jego
Wysokości i trzeba będzie powiększyć obraz, by obserwować samego
księcia.
-W czym to przeszkadza?
-Tylko w tym, że jeśli jest tam jakiś mag,, to wyczuje zaklęcie i może
się poczuć poirytowany, że zaglądamy mu do kaszy.
-Poirytowany? Jeśli choć włos z głowy spaddnie mojemu kochanemu
Kerhoinowi, to Arhoax ma dość mocy, by obrócić całą tę mieścinę w kupkę
gruzów! - księżniczka gniewnie tupnęła obcasem o dębową posadzkę.
Gry nerwowo przełknął ślinę. Mieszkał w tym świecie prawie rok, ale
ciągle nie mógł się przyzwyczaić, że póki czerpał ze źródeł zamku był
chyba najpotężniejszym magiem w tym tajemniczym świecie. Postacią na
skalę legendarną, postacią której nie śmiałby przedstawić graczom, no
chyba że na zakończenie długiej, kilkuletniej kampanii. I cały czas
dręczyła go obawa, że kiedyś w końcu trafi na czarodzieja
potężniejszego od siebie, który machnie raz różdżką i powie:
„Sprawdzam!” Ale bez pomocy książęcej pary nie mieliby prawdopodobnie
żadnych szans na powrót do domu, więc tylko z rezygnacją skiną głową.
-Jak rozkażesz, Pani.
* * *
Sala Narad był to po prostu nie wielki pokoik, w którym
mieścił się stół, kilka rzeźbionych krzeseł i regał z książkami.
Zresztą sam ratusz był właściwie domem aptekarza i na parterze tego
przybytku władzy miejskiej mieścił się sklep „kolonialny” z
medykamentami i różnego rodzaju zamorskimi towarami, które przywoziły
przybijające co jakiś do przystani barki kupieckie. Rajcy Debliente też
bardziej przypominali grupę podtatusiałych mieszczuchów niż dostojne
grono patrycjuszy: Aptekarz, Młynarz, Jubiler skupujący od wędrownych
górników grudki różnych metali, w które obfitowały okoliczne wzgórza,
Karczmarz, właściciel jedynej gospody w promieniu pięciu dni drogi i
wreszcie Hibbald, zgryźliwy mistrz magii.
Alba Misere, karczmarz, pełniący aktualnie funkcję burmistrza leniwym
wzrokiem omiatał salę: Jubiler z magiem grali w szachy. Aptekarz
wysłuchiwał zwyczajowej litanii dolegliwości dręczących rzekomo
młynarza, potakując uprzejmie głową jak dobry lekarz, którym w końcu
bywał od czasu do czasu. Wypłowiały jeleń na ściennym gobelinie z
cierpliwością właściwą tylko zatrzymanym w czasie dziełom sztuki wciąż
niezmiennie uciekał przed ścigającymi go ogarami. Mucha sennie krążyła
wokół kandelabru pod sufitem, a wielka, rzeźbiona klepsydra leniwie
odmierzała godziny. Gdy piasek przesypie się do końca, sprytny
mechanizm obróci ją do góry nogami wykorzystując siłę zebranej w
zbiorniku na poddaszu deszczówki.
Właściwie powinien coś powiedzieć, zagaić, poprowadzić obrady.
Popatrzył na sporządzoną przez aptekarza listę spraw do omówienia. Nic,
czego nie można by przełożyć na przyszły tydzień albo przyszły miesiąc.
Czasem beztroskie lenistwo w gronie przyjaciół też ma swoją wartość.
Nagle czarnoksiężnik, Hibbald, znieruchomiał, zmarszczył brwi i dotknął
zawieszonego na szyi medalionu.
-Panowie!
-Tak? - spytał burmistrz.
-Ktoś nas obserwuje!
-Jak to, obserwuje?
-Magicznie - wyklarował Hibbald - oczywiśccie. Jakiś potężny
czarnoksiężnik otworzył okno na całe Debliente.
-Że co? - aptekarz wykorzystał fakt, że młłynarz zamilkł na chwilę.
-No przecież mówię, otworzył okno obserwaccyjne, tak wielkie, że
obejmuje całe miasto!
-Nie mylisz się? - burmistrz pomyślał z roozpaczą, że to popołudnie
zaczyna go chyba przerastać.
-W końcu jestem mistrzem magii - żachnął ssię łysy czarodziej - mój
medalion wibruje jak oszalały.
-Ale po co?
-Może przygotowuje atak na miasto! - podniiecił się jubiler - Chce nas
napaść i ograbić!
-Debliente? - Hibbald spojrzał na przyjaciiela wzrokiem zdającym się
mówić: „Czyś ty z byka spadł?”. Bywał trochę w świecie i wiedział, że
ich mieścina jest ostatnim miejscem, które ktoś mógłby chcieć napaść w
celach rabunkowych.
-Może czegoś szuka? - nieśmiało podsunął mmłynarz, skończywszy odwijać
nogawkę spodni, która był podwinął, by pokazać aptekarzowi swoje żylaki.
-Wiesz może, skąd nas obserwuje? - burmisttrz starał się wprowadzić
jakiś porządek w narastającym chaosie.
Hibbald rozsypał na stole opalizujący piasek zaczerpnięty z podręcznej
sakwy i zaczął w nim kreślić jakieś magiczne znaki. Pozostała czwórka
przyglądała mu się w milczeniu, gdy kościste ręce maga wykreślały w
zaimprowizowanym diagramie linie mocy. Czarodziej zamknął o czy i
potarł je dłonią, jakby starając się usunąć zmęczenie narosłe pod
powiekami po długim dniu ślęczenia nad księgami.
-Parę mil na wschód, za wzgórzami wisi latający zamek. -
powiedział wreszcie - To z tego zamku nas obserwują.
-Zamek? Latający? Jak to możliwe? - zakrzyyknął młynarz.
-Mówiłem, że to inwazja! - zawołał jubilerr. Musimy przygotować obronę!
-Poślę chłopaka do szeryfa, niech zbierze ludzi, każe kobietom z
dziećmi pochować się po piwnicach i zbierze broń. - myślał szybko
aptekarz. Przeczytał trochę książek o wojnach i bohaterach i uważał, że
wie, co należy w takich sytuacjach robić.
-Co możemy zrobić zamkowi i to w dodatku llatającemu? - przytomnie
zauważył młynarz.
-Mam w szopie katapultę, co ją kiedyś kupiiliśmy dla obrony przed
piratami. - przypomniał sobie burmistrz.
-Doniesie?
-Na dwie, może trzy mile.
-Ilu mamy ludzi?
Jubiler zaczął liczyć na palcach, mamrocząc pod nosem imiona sąsiadów.
-Zbiorę ze dwa tuziny. Łuków i kusz mamy ppod dostatkiem. Możemy ich
ostrzeliwać z lasów na wzgórzach. Kogoś trzeba by było posłać na Kopę,
by obserwował ruchy zamku.
-A magia? Hibbald niech przygotuje amuletyy ochronne! Potrafisz
zaczarować pocisk od katapulty?
-Khm, khm! - chrząknął mag tak znacząco, żże wszyscy nagle zamilkli. -
Chciałbym zauważyć, że czarnoksiężnik z zamku cały czas nas obserwuje.
-Czyli, że słyszał wszystko, o czym mówiliiśmy? - spytał niepewnie
burmistrz.
-Właśnie.
* * *
Okrążył Debliente od południa lecąc nisko nad lasem, tuż
za linią wzgórz, na których zboczu przysiadła się osada. Nie mieli tu
czego szukać. Jeden murarz i góra dwóch cieśli nie wyremontują zamku.
Pozostało tylko zasięgnąć języka, gdzie może znajdować się najbliższe
duże miasto. Nie chciał wzbudzać sensacji sadzając gryfa po środku
miejskiego ryneczku, wypatrzył więc samotną chałupę po zachodniej
stronie Debliente, oddzieloną od reszty osady zasłoną drzew. Wysoki
komin i charakterystyczna, otwarta na podwórze szopa wskazywały, że
musiał to być dom kowala.
Ajax usiadł łagodnie przed frontem kuźni i z pewnym rozbawieniem
pozwolił Kerhoinowi uwiązać się do drewnianej belki płotu, tak jak
uwiązuje się konie. Jedno jego szarpnięcie potężnych mięsni skrzydeł i
wyrwałby z ziemi całe ogrodzenie z równa łatwością, jak ogrodnik wyrywa
z grządki młoda marchewkę. Gryfy nie dają się oswajać, wręcz
przeciwnie, to one wybierają ludzi, którym skłonne będą zaufać na tyle,
by pozwolić im latać na swoim grzbiecie i którzy dbać będą o te
królewskie zwierzęta, tak jak na to zasługują. Zapewnią im należyty
komfort, wyrażający się na przykład cowieczornym starannym
szczotkowaniem ich długiej, jedwabistej sierści.
W półmroku kuźni rozświetlonym czerwonym żarem paleniska
kowal pochylał się nad ozdobną metalową tarczą cyzelując ją drobnym,
używanym do precyzyjnych prac młoteczkiem. Dostrzegłszy osobę
szlachetnie urodzoną i ze stroju znać wysokiego rodu kowal odłożył na
bok pracę, wytarł ręce w fartuch i skłonił ogoloną na łyso głowę, aż
pozostawiony na karku długi, rudy warkocz podskoczył radośnie.
-Książę Kerhoin z Arhoax - przedstawił sięę Kerhoin i spojrzał pytająco
na łysego olbrzyma, oczekując w zamian podobnej uprzejmości.
-Will. Will Cowack - odpowiedział kowal drrapiąc się po głowie, jakby
nie będąc pewnym, czego w takich sytuacjach wymaga etykieta (w końcu
nie co dzień spotykał prawdziwego księcia) i po chwili dodał - kowal z
Debliente.
-Można usiąść?
-Siadajcie książę.
Kerhoin opadł na stojący pod ścianą zydel zarzucając długie skórzane
buty na drewniany pieniek wciśnięty niedbale między glinianą kadź z
wodą do chłodzenia żelaza a stojak z podkowami.
-Z czym przybywacie panie? Podkuć wierzchoowca może? - kowal nie był
pewien na czym stoi. Wizyta księcia w jego skromnej kuźni mogła równie
dobrze oznaczać szansę na wysoki zarobek, jak i kłopoty. Nigdy zresztą
nie próbował podkuwać gryfa, heraldycznego stwora znanego mu jak dotąd
tylko z legend. Ale cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz, jak mawiają.
Kerhoin jednak nie chciał zbyt szybko przechodzić do rzeczy. W kuźni
czuł się swojsko, a kowal go intrygował. Jakimś szóstym zmysłem
wyczuwał, że potężny mężczyzna, nawet jeśli nie potrafi się zgrabnie
wysłowić, jest kimś wyjątkowym, można wręcz powiedzieć, że zbyt
wyjątkowym jak na taką senną osadę jak Debliente. Talentem i
osobowością zdawał się rozsadzać te prowincjonalne ramy, w które los go
wtłoczył.
Skąd takie wrażenie? Cóż, intuicja. A może i zmysł obserwacji.
Zwykle kuźnia jest dla kowala po prostu warsztatem pracy. Wszędzie lezą
porozrzucane narzędzia, resztki niedokończonych prac, kawałki surowego
żelaza, kosze z węglem. a tutaj było jakby inaczej. Rzeczy były
porozrzucane na pozór przypadkowo, ale czuło się w tym wszystkim jakiś
wewnętrzny porządek. Tak jakby całe pomieszczenie było starannie
zaplanowaną, estetyczną kompozycją. Chaos, lecz bez bałaganu. Nieład,
ale twórczy. A poza tym detale: zdobne okucie drzwi, hełm na gzymsie
paleniska, czy inkrustowana motywem winorośli tarcza, godna raczej
pałacu bohatera niż takiej zwykłej wiejskiej kuźni. Jednym słowem dom
artysty na wygnaniu - takie było pierwsze, niesprecyzowane jeszcze
wrażenie Kerhoina, gdy stanął na progu kuźni. a im więcej o tym myślał,
tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że było słuszne.
-Mogę się napić? - wskazał ręką na stojącyy z boku dzban.
Kowal skinął głową:
-Ale to tylko woda książę.
-Nie szkodzi.
Kerhoin pociągnął spory łyk, odstawił dzban, spojrzał niby od
niechcenia na zdobne klejnotami pierścienie na swej prawej dłoni i
uznawszy, że moment jest już odpowiedni, rzekł:
-Właściwie chciałem tylko zapytać o drogę..
Kowal pytająco zmarszczył brwi.
-Drogi mistrzu, ja i moi przyjaciele wędruujemy ze wschodu na pokładzie
latającego zamku, który niestety wymaga drobnego remontu. Szukamy
jakiegoś miasta, w którym można by znaleźć mularzy, cieślów, tynkarzy,
kominiarzy i innych rzemieślników, co podjęliby się za uczciwą zapłata
stosownych napraw. Debliente jest za małe, ale może znacie jakieś
większe miasto dalej na zachód? Nie mamy map tych krain i nie bardzo
wiemy, w która stronę się udać.
-Latający zamek? - spytał kowal z niedowieerzaniem.
-Właśnie, drogi przyjacielu. Nie chciałem wlatywać wprost do miasta, by
nie wywołać paniki. To jak, mistrzu, pokażecie nam drogę? Czy może
dalej nie ma już żadnych miast?
-Jest jedno duże miasto o dwa dni żeglugi stąd. Granis Morlet, miasto
tysiąca masek. Narysuję wam mapę, tylko...
Kowal wzdrygnął się, jakby nagły ziąb niespodzianie zmroził mu kości.
-Co się stało? - spytał pan na zamku Arhoaax, sięgając do rękojeści
miecza. Jego gospodarz nie wyglądał na strachliwego.
-Zły czas wybraliście na odwiedziny Wasza Książęca Mość. Idzie Szura.
-Szura? - Kerhoin sięgnął w głąb swej przeepastnej pamięci, w której
roiło się od różnych potworów, nadnturalnych zjawisk i niewyjaśnionych
fenomenów. Podczas swej wędrówki na pokładzie podniebnego zamku
zdarzyło mu się widzieć niejedno, a słyszeć jeszcze więcej. Nie
przypominał sobie jednak niczego o chociażby podobnej nazwie.
-Nadchodzi znad zatoki lepiej być wtedy daaleko! Wielu z tych co byli u
mnie w czas szury, musiałem pochować.
-Co to takiego?
-Zobaczycie - kowal sposępniał.
Sięgnął po młot i rozdmuchał ogień nad paleniskiem - słowami wam tego
nie opiszę?
-A wy?
-Ja się przyzwyczaiłem. - wzruszył ramionaami i rzuciwszy na kowadło
niekształtny kawał żelaza zaczął kuć.
W chwilę potem świat zafalował.
* * *
-Co to u licha jest? - mruknął Gry, by już w chwilę
później tego pożałować.
-Co? Gdzie? - spytała księżniczka.
Przez moment próbował sklecić jakieś kłamstwo, ale nigdy nie był w tym
dobry, więc szybko zrezygnował.
-Tutaj. - wskazał palcem miejsce, gdzie naa powierzchni lustra widać
było niewielki budynek kuźni tuż za miastem. Obraz powiększył się na
życzenie. Znad zatoki w kierunku domu kowala posuwał się jakiś
niewyraźny kształt. Właściwie trudno to było nawet nazwać kształtem.
Coś w rodzaju pulsującej soczewki, czasem grubej niczym szkło w
okularach zamkowego gnoma, czasem cienkie jak drzazga z wrzeciona,
która kiedyś ukłuła się księżniczka. We wnętrzu soczewki obraz rozmywał
się, pulsował, a czasem wirował niczym kożuch piany na wolno gotującej
się zupie.
-To jakiś czar?
Gry pokręcił przecząco głową - Nic z tych rzeczy. Nie ma żadnej aury.
Pierwszy raz widzę coś takiego.
„Cholera, zaczynam mówić, jakbym był jakimś ekspertem,” - pomyślał - „a
przecież mieszkam tu zaledwie od roku”.
-To jest groźne?
-Nie wiem. - odparł bezradnie.
Księżniczka zacisnęła pięść na poręczy fotela. To coś, czymkolwiek by
nie było, zbliżało się do jej ukochanego. I choć rozum mówił, że zamek
jest zbyt daleko, by zdążyć z pomocą, to serce podjęło już decyzję.
-Arhoax!
-Tak, Pani? - odezwał się kamiennym głosemm duch maszynerii napędzającej
zamek, którego ongi zaklął w murach ojciec księcia Kerhoina.
-W kierunku Debliente, cała naprzód!
-Tak, Pani. - odparł zamek i mury zadrżałyy, gdy tysiące cetnarów
kamienia, drewna i skały ruszyło nagle z miejsca, z maksymalnym
możliwym przyśpieszeniem podążając w kierunku wskazanym przez Marquine.
-Katapulty załadowane?
-Tak, Pani.
-Miotacze zaklęć?
-Tak, Pani.
-Tarcze ochronne?
-Pełna gotowość.
Dialog ten trwał jeszcze chwilę, a Gry z zaskoczeniem patrzył, jak,
zachowująca się na co dzień niczym trzpiotkowata nastolatka,
księżniczka Marqiune przeistacza się w złowroga Walkirię bez cienia
wahania sterującą śmiercionośnym kamiennym kolosem zdolnym mocą swej
artylerii w kilka chwil obrócić w perzynę sporych rozmiarów miasto lub
spopielić stado wściekłych smoków. Sam też sprawdził rezerwowe
zaklęcia, którymi tu i ówdzie wzmacniał systemy zamku. Pytanie brzmiało
tylko: czy zdążą i czy cała lewitująca potęga zamku Arhoax będzie w
stanie uporać się z tym nieznanym bytem, który niczym szklista ameba
pełzł nieuchronnie w kierunku obejścia, przed którym pasł się gryf
księcia.
W chwilę później znał już odpowiedź na pierwsze pytanie. Stwór, obiekt,
czy też żywioł - cokolwiek to było - dotarł do kuźni i zamknął się
dookoła niej. Obraz ściągnął się jakby nagle ktoś chwycił przestrzeń
pod nim od spodu i zassał ją do środka. Drzewa, pagórki i płot jakby
przesunęły się, czy rozrosły, by wypełnić miejsce po pochłoniętym przez
soczewkę budynku. I tylko mała, pulsująca kropka wskazywała miejsce,
gdzie jeszcze przed chwilą widzieli rozłożysty dach i wysoki komin
kuźni. Księżniczka tylko mocniej zacisnęła zęby, a zamek przyśpieszał
coraz bardziej.
* * *
Najpierw zgasło światło. A właściwie to zniknął cały świat
na zewnątrz, ustępując miejsca czarnej pustce, zimnej i głuchej niczym
otchłań kosmicznej nocy. Wnętrze kuźni jednak pozostało jasne, choć
oświetlone nie słońcem, ale wypływającym nie wiadomo skąd żółtobiałym
światłem, podobnym do tego, jakie daje chybotliwy płomień woskowej
świecy.
Kerhoin poczuł jak jego percepcja nagle rozszerza się, a zmysły
wyostrzają. miał wrażenie, jakby wszystkie ściany i wszystkie sprzęty w
kuźni znalazły się nagle na wyciągnięcie ręki. Jakby mógł postrzegać je
teraz w całej ich istocie, a nie tylko obserwować ich płaską,
zewnętrzną powlokę, którą dostrzegamy na co dzień. Odrobina wysiłku i
odbierał fakturę ognia, zapach metalowych podków, smak drewnianych
belek powały i dźwięk cieni czających się w kątach. Uczucie bolesne,
przerażające i euforyczne za razem.
A kowal kuł w rytm swoich myśli, które niczym echo odbijały się od
ścian kuźni.
Więc szybko, krótko uderz w
stal
I popraw z lewej, prawej
Niech rezonuje dźwiękiem fal
Żelazny kęs, bez kształtu
nawet
Okładaj drania młotem wciąż
Niech jęczy, dźwięczy, drży
Niech gnie i wije się jak
wąż
A echo mnoży się przez trzy
A gdy roztopiony w bieli żar
W czerwieni już ostygnie
Do ciemnej wody ciśnij gdzie
Wśród pary skrzepnie skuty
detal
I nim ostatni przebrzmi
dźwięk
Marzenie zaklniesz w metal
-„Co kujesz?” - spytał, czy poomyślał otumaniony Kerhoin próbując wstać
spod ściany. Jego nogi jednak niczym kamienne kolumny wrosły w ziemię,
tak że każdy krok wymagał nadludzkiego wysiłku woli, a wszelki ruch
stawał się tak powolny, jakby powietrze nagle zamieniło się w miód.
Zdało mu się, że cały świat zaczął pulsować w rytm uderzeń tego młota,
jakby byli w środku jakiegoś gigantycznego serca. Ściany kołysały się i
zmieniały barwy spijając dźwięk uderzeń i karmiąc się ogniem pracy
płynącym przez ramiona i barki kowala.
-„Szura się tym żywi.”
-„Czym?”
-„Pracą, złością, twórczym szałem! NNie pytaj, po prostu tak jest. Nie
mogę przestać.”
-„Czemu?”
Ogień wyczyniał piekielne harce w cembrowinie paleniska, a może to
tylko książę zaczynał mieć omamy.
-„Bo pójdzie dalej, na miasto. Do Deebliente. A tam ludzie. Nie wiedzą,
co ich czeka.”
Rozmawiali tak bez słów - książę Kerhoin i kowal z Debliente. W
rozedrganym powietrzu myśli niczym fale na wodzie wędrowały po całej
izbie, rozkwitając tęczowymi rozbryzgami, gdy tylko zderzały się z
metalem. Nie ważne, czy była to wisząca na ścianie podkowa, sterczące
ze stojaka szczypce, czy nieruchomo niczym skała tkwiące po środku
kuźni wielkie, czarne kowadło.
Nagle Kerhoin poczuł, że się rozpada, czy lepiej powiedzieć: zapada się
w sobie. Jakby wraz z każdą ulatującą w powietrze myślą ulatniał mu się
jakiś fragment duszy. Zacisnął zęby i pomyślał Imię, które zawsze
przywoływał w chwilach takich jak ta, gdy jego los stawał na ostrzu
noża.
Powoli, z wysiłkiem dobył miecza. Wydało mu się, że kowal spogląda na
niego z politowaniem: „Chcesz tym walczyć z Szurą?” On jednak wcale nie
zamierzał kroić stalą niematerialnej siły, splecionej zresztą teraz z
jego myślami tak, że mógłby ich potem nie pozszywać. Wbił tylko wzrok w
runiczny napis wyryty na klindze - powtarzający Imię, które przywołał
starając się przetrwać.
A płomień tańczył z czasem kontredansa w rytm uderzeń młota.
-„Będziesz ich tak chronił wiecznie??”
-„Dopóki mi się nie znudzi. Wtedy prrzeniosę się gdzie indziej.” - kowal
wystukał odpowiedź.
-„A co potem z nimi, z ludźmi z Deblliente?”
-„Za dużo pytań zadajecie książę. Mooże nauczą się, jak z nią żyć. Może
uciekną, a może Szura pójdzie za mną... Czasem wystarczy po prostu żyć
i robić to, co daje człowiekowi satysfakcję.”
I uderzył po raz ostatni, a Szura rozpadła się z brzękiem tłuczonego
kalejdoskopu.
-Zginęła?
-Raczej odeszła - kowal spojrzał na swoje dzieło: dziwaczną metalową
łamigłówkę. Ni to magiczny artefakt, ni wyrafinowaną zabawkę.
-Co to jest?
-Skąd mogę wiedzieć - mistrz wzruszył ramiionami. - chcecie panie, to
wam sprzedam. Może znajdziecie dla tego cacka jakieś zastosowanie w
swym magicznym zamku - cisnął zwichrowaną kostką ku Kerhoinowi, a ten
schwycił ją w locie i obrócił dookoła uważnie się jej przyglądając.
Przypominała obrotową układankę o tysiącach kombinacji i zapewne
zmiennych strategiach układania, z gatunku tych, które bogowie dają
swoim dzieciom, gdy te zbyt się niecierpliwią.
-Ile za nią chcecie?
-Wedle uznania, książę. A teraz, chyba czaas wyrysować naszą mapę. -
kowal sięgnął po papier i węgiel.
* * *
Gdy zamek majestatycznie minął miasto, nie raczywszy
zatrzymać się choćby na chwilę, Hibbald sięgnął po zużyte miedziane
zwierciadło. Wyszeptał parę słów i ukazał reszcie przyjaciół z rady
miejskiej obraz latającej twierdzy, jak opada za lasem w pobliżu kuźni
Willa - odludka i po jakimś czasie odlatuje na zachód ku bezmiarowi
wodnej przestrzeni.
Rajcy popatrzyli po sobie. Z jednej strony odetchnęli z ulga, że
magiczna twierdza nie zniszczyła ich ogniem swych miotaczy zaklęć i
szczerzących się zza blanków katapult. z drugiej strony, Cowack
stanowił teraz dla nich zagadkę. Mrukliwy, zawsze trzymający się na
uboczu kowal, okazał się osoba nad wyraz ustosunkowaną i mającą, jak
widać, potężnych przyjaciół.
-Myślicie o tym, co ja? - spytał burmistrzz.
-Chyba wypadałoby dokooptować kowala do naaszej rady miejskiej -
zasugerował aptekarz. Panowie?
-Wniosek przeszedł przez aklamację.
Góra strony