Parodiowanie
opowiadań Sapkowskiego o wiedźminie nie jest zbyt ambitne, ale są tak
uroczym materiałem (i już w pewnym sensie klasyką), że nie mogłem się
powstrzymać. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że
opowiadanie jest krótkie.
Dla Gosi M - jak
zwykle, za rysunki i piękno.
Staliśmy tak chyba w trzydziestu już od godziny, czekając na księcia. W
ogłoszeniu stało wyraźnie, że musimy stawić się punktualnie, bo czas
księcia jest cenny. Kto się spóźni, tego w ogóle nie wpuszczą na
przesłuchanie. Dlatego nikt się nie spóźnił, choć wiadomo było, że i
tak pracę dostanie tylko jeden, a pozostali nie mieli żadnych szans na
zarobek. No chyba, że przergacz utłucze pierwszego. Wtedy strażnicy
miejscy rozkleją na murach nowe ogłoszenia i całe teatrum powtórzy się
raz jeszcze. Cóż, ciężkie czasy. Nie, żeby potworów było mało, ale po
ostatniej wojnie ludzie nie mają pieniędzy i nie bardzo kogo stać na
najęcie wiedźmina. Jeśli pieniędzy ledwo starcza na życie to i do
potwora można się przyzwyczaić.
Wreszcie nadszedł książę w towarzystwie kanclerza. Nawet na nas nie
spoglądając zasiadł na tronie i gestem ręki polecił urzędnikowi, by ten
zajął się przesłuchaniem. Książę był pomazańcem bożym i nie zamierzał
zniżać się do rozmowy z takimi jak my rzemiechami. Kanclerz tez zresztą
nie bawił się w żadne ceregiele. Przyjrzał się nam uważnie przechodząc
wzdłuż szeregu. Sprawnym okiem kupca starał się wyłowić z grupy tego,
który zażąda za robotę najniższej ceny i nie będzie zbyt dociekliwie
badał, ile w książęcych monetach naprawdę jest srebra. Zatrzymał, ale
tylko na moment, wzrok na moim towarzyszu po lewej o przedwcześnie
posiwiałych od nadużywania eliksirów włosach. Wreszcie przystanął przed
niewysokim blondynkiem, cierpiącym na lekką nadwagę.
-Jak co na imię, wiedźminie? - spytał.
-Verten Udate, wasza miłość - blondyn skłłonił się nisko. A ja
usiłowałem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszałem o wiedźminie
Vertenie. Nazwisko brzmiało znajomo.
-Pokaż swój miecz.
Verten wyciągnął z pochwy na plecach długi, posrebrzany miecz i wręczył
urzednikowi. Trzeba przyznać, godne to było ostrze, solidna,
krasnoludzka robota. Kanclerz zlustrował broń uważnym okiem człowieka,
który nie ma o broni zielonego pojęcia, a stara się uchodzić za znawcę.
-Najmiemy ciebie, mości Vertenie. Reszta może odejść.
Niecierpliwym gestem dłoni dał nam znać, że przesłuchanie zakończone i
nie jesteśmy tu już do niczego potrzebni. W mniej lub bardziej ponurych
nastrojach opuściliśmy pałac.
Jako, że nic specjalnie mnie tu nie trzymało, wysforowałem się naprzód,
nie czekając na pozostałych, którzy korzystając z towarzystwa kolegów
po fachu wylewali wzajemnie żale na ciężkie czasy i mizerię zawodu
wiedźmina. Ja natomiast nie specjalnie lubiłem takie użalanie się nad
sobą, a poza tym wczoraj ukradziono mi konia, a jeden z przybyłych na
przesłuchanie konfratrów miał całkiem niezłego gniadosza...
Wyprzedziwszy pozostałych dość znacznie, odwiązałem upatrzonego konia i
czym prędzej, acz bez zbytniego pośpiechu, by nie wzbudzić podejrzeń
pałacowego strażnika, obłapiającego pod murem dziewkę kuchenną,
wyjechałem za bramę, na ulice miasta. W zasadzie nic mnie już tutaj nie
trzymało, ale wiedziony jakąś dziecinną ciekawością skręciłem w ulicę
Portową, by jeszcze raz rzucić okiem na opuszczony magazyn, który
podobno nawiedzał przergacz.
Budynek znalazłem bez trudu. Położony na książęcej ziemi nad brzegiem
rzeki w miejscu idealnym na postawienie żurawia miał zostać wyburzony
zaraz po zabiciu potwora. Zapewne księciu leżało na sercu dobro
miejscowych kupców, a przynajmniej patrycjatu. Żuraw naprawdę spore
oszczędności przy rozładunku dużych statków, głównie na pensjach
dokerów. Co z tego, że wielu z nich zostanie bez pracy - handel musi
się rozwijać. Bo handel to wyższe dochody z podatków do książęcej
kiesy. Trzeba było tylko pozbyć się przergacza, bo wąsata bestia, choć
zazwyczaj nie opuszcza nawiedzanego przez siebie budynku, to ma w
zwyczaju zabijać nawet we dnie i w tłumie ludzi. Nie ma mowy, aby dało
się zacząć budowę nie pozbywszy się uprzednio potwora.
Zaraz za rogiem pod przechylonym murem, na którym ktoś wielkimi
literami nabazgrał: „Jak nadzieją rzyć, gdy cię mają na pal wbić!” -
nie wiedzieć, czy miał kłopoty z ortografią, czy rzeczywiście chciał
wiedzieć - usadowił się uliczny sprzedawca handlujący talizmanami.
Zsiadłem z konia i podszedłem do straganu. Zawodowa ciekawość. Mówię to
z pełnym przekonaniem. Większość sprzedawanych na takich straganach
talizmanów to chłam. Bezwartościowe wisiorki, których działanie
sprowadza się do poprawienia samopoczucia nabywcy i napełnienia trzosa
sprzedającego. Czasem jednak można wśród tego stosu tandety znaleźć
prawdziwe perełki. Rzadkie artefakty, które nieświadom ich mocy
kramarz, świecie przekonany, że sprzedaje bezwartościowy chłam,
odstępował za grosze. w ten właśnie sposób zdobyłem swego czasu
prawdziwy talizman Oorgosha przeciw pchłom, wszom i pluskwom. Kupiłem
go za przetartą srebrną monetę, a nie oddałbym za żadne skarby świata.
Wielokrotnie już ocalił mi życie.
Sprzedawcą był pokurczony człowieczek o nosie rozmiarów dorodnej huby,
który, co dziwne, jednak nie szpecił, a nadawał jego twarzy lekko
pocieszny wyraz, przez co wzbudzała większe zaufanie niż na to
zasługiwała profesja jej właściciela. Minę miał jednak ponurą. Nic
dziwnego, sprzedawał właśnie talizmany przeciw przergaczowi. Z początku
myślałem, że obrzuci mnie stekiem wyzwisk. W końcu jako wiedźmin,
specjalista od zabijania potworów, odbierałem mu poniekąd klientów.
-Wracacie panie od księcia? - karczmarz uuśmiechnął się jakoś dziwnie.
-A owszem. - skinąłem głową.
-I wracacie z niczym, - uśmiech rozszerzyył mu się jeszcze bardziej - a
przergacza ma zabić Verten Udate?
Skinąłem głową zaskoczony. Skąd wiedział? Zaraz... Zaczynałem rozumieć,
skąd brał się jego dobry humor. To zwyczajna schadenfreude, radość z
cudzego nieszczęścia, która pozwala nam łatwiej znosić własną biedę.
-Verten to miejscowy wiedźmin?
-A tutejszy, panie, żeby go pokręciło. Prrzez niego musiałem zwinąć kram
pod cmentarzem. Z tego co tu zarobię ledwo starcza na przepłukanie
gardła, a jego, drania, stać na dom przy rynku.
-Jaki dom? - spytałem nie rozumiejąc.
>
-Ano taki biały, z pięterkiem, od południiowej strony.
Dopiero teraz do mnie dotarło, co tu jest grane. Kanclerz zleca robotę
zawsze temu samemu wiedźminowi. Ten żąda takiej ceny, żeby i na domek z
ogródkiem starczyło i było co odpalić kanclerzowi za przysługę. A
książę nie musi wiedzieć, że każdy inny wiedźmin wykonałby tę samą
robotę za jedną dziesiąta ceny. Zresztą ma, na co zasłużył. Zamiast
doglądać swego urzędnika, podczas całej rozmowy dłubał w zębach srebrną
wykałaczką i gapił się przez okno.
Wiedziałem jedno: choć w grodzie było jeszcze parę potworów, to w tym
mieście ani grosza nie zarobię. Mógłbym donieść księciu na Vertena, ale
skoro nie dostrzega domku Vertena przy rynku, to tym bardziej nie
usłyszy głosu wiedźmina-gołodupca, który najpewniej skończyłby z nożem
w plecach w jakimś ciemnym zaułku. Pora szukać szczęścia gdzie indziej.
Dobrze, że postarałem się o konia.
Dosiadłem gniadosza i skinąwszy sprzedawcy na pożegnanie ruszyłem w
kierunku Bramy Zachodzącego Słońca.
-No cóż, Płotka, pora w drogę, tu nie mammy już czego szukać.
Gniadosz radośnie zastrzygł uszami, słysząc swoje imię. Ciekawe, że to
już czwarte miasto, w którym muszę kraść wierzchowca, a koń zawsze
nazywa się Płotka.
Popełnione
tak jakoś chyba w 2000, czy w 2001 roku.
Sławomir
Dzieniszewski - Melbrinionersteldregandiszfeltselior
Góra strony