STRONA W BUDOWIE
Uwaga! to opowiadanie zawiera
liczne żarty z sacrum śmierci. Osoby, którym to przeszkadza, proszone
są o natychmiastowe przerwanie lektury.
Dla Gosi M. - jak
zwykle, za rysunki i piękno.
Kartelusz, jak to nekrolog, przynosił złe wieści.
Naderwana, drewniana furtka chybotała się leniwie na jednym zawiasie,
gdy Eksen wkroczył do parku. W głębi, w skrytym pod rozłożystymi
sosnami domu paliły się wszystkie światła. Wesele Worrapsa zaczęło się
już na dobre rozkręcać, jednak po tej stronie domu nie widać było
nikogo – wszyscy zebrali się nad sadzawką w ogrodzie na tyłach dworku,
służba natomiast krzątała się w środku, roznosząc potrzebującym jadło i
napitki. Tych jednak na weselu Worrapsa nie było zbyt wielu, zresztą
państwo młodzi też już od dawna nie musieli jeść.
Eksen pomyślał, ze przecież w końcu nie jest im nic winien. To, ze
skojarzył ich małżeństwo nie oznaczało przecież, że już zawsze ma być
za nich odpowiedzialny. Każdy rozsądny człowiek na jego miejscu dbałby
tylko o własną skórę i wiał stad, gdzie pieprz rośnie. Cóż, przyzwoici
ludzie zapełniają wszystkie cmentarze.
Chyba, ze ktoś ich wskrzesi…
Ktoś fałszywym głosem zaintonował kolejną weselną przyśpiewkę:
Panna młoda, panna młoda!
Życie płynie, życia szkoda!
Lepiej w swym dziewiczym męstwie,
Trwać niezłomnie przy panieństwie,
Niż się oddać mężom – wara!
I zostanie tylko wiara,
Że gdy życia cztery ćwierci,
Miną – czyli już po śmierci,
Kiedy nuda bez litości,
Pannę pożre aż do kości,
Znajdzie opuszczony grób,
W którym leży dziewki trup,
Jakiś rycerz nieżonaty.
Najpierw jej przyniesie kwiaty.
Zaraz potem, jak w ukropie:
Raz, dwa! Z ziemi ją wykopie.
Pójdzie w tany i obroty.
Potem ją pozbawi cnoty.
I jak w starej opowieści,
Przed ołtarzem ją umieści.
Potem będzie wielki ślub:
Panna z ziemi, wódka w dziób!
(Lord Trebor – Robert
Siniakiewicz "Jon")
Eksen wszedł na ganek i przemknął się przez dom, zdążając w kierunku
ogrodu. Wszyscy go tu znali, ale na szczęście służący byli na tyle
dyskretni, że mógł prześlizgnąć się między nimi bez zatrzymywanie,
uchylając tylko od czasu do czasu na powitanie rąbka kapelusza.
Dalej też miał szczęście – zaraz za drzwiami natknął się na młodą parę.
–Kartelusz! A jednak wpadłeś stary draniu, a tak nam ciebie brakowało.
To przecież dzięki Tobie poznałem Anitę… i od razu straciłem dla niej
głowę. – to mówiąc Worraps zdjął sobie głowę z ramion i odstawił na
stolik. Dzięki temu miał wolne obie dłonie i mógł swobodnie sięgnąć po
drugi kieliszek z winem (dobry, domowy trunek potrafił rozgrzać nawet
umarłego):
–Napijesz się za nasze zdrowie Eksen? – spytał.
Nekrolog, choć z racji swojej profesji, przyzwyczajony był do czarnego
humoru ekshumatów, wzdrygnął się mimowolnie.
–Nie ma czasu Worraps! Musimy wszyscy stąd uciekać i to jak najszybciej!
–Ej, myślałem, że przyjechałeś pocałować pannę młoda, a nie zepsuć nam
wesele. – Anita nachyliła się ku niemu zalotnie.
Eksen westchnął w duchu. „Jestem nekrologiem a nie nekrofilem.” –
pomyślał „Choć trzeba przyznać, że Anita jest równie piękna, jak była
za życia.”
Głośno jednak powiedział:
–Łowcy Barrkeya są w okolicy! Wycieli w pień załogę strażnicy przy
brodzie!
Ani wypite wino, ani dość znaczna w tej chwili odległość między
głową a ciałem nie osłabiły procesów myślowych ekshumata, bowiem
błyskawicznie pojął całą grozę sytuacji. Chwycił przypięty do pasa
łańcuch i wyszarpnął z kieszeni miedziany gwizdek sygnałowy. Nałożywszy
głowę na kark przymierzał się właśnie, żeby zagwizdać, gdy z gościńca
dobiegł ich tętent kopyt i ujadanie psów.
„Za późno!” – pomyślał nekrolog.
Pan młody i kilku co przytomniejszych gości skoczyło do domu po broń,
ale było już za późno na zorganizowania jakiejś skutecznej obrony.
Zyskają najwyżej tyle, że nie padną bez walki. Nekrolog wykreślił
dłonią gest Ostatniej Prośby i wysunął ze swojej laski podróżnej
dwunastocalowe ostrze. Nie na wiele się przyda przeciw konnym, ale
lepsze to niż nic.
W chwilę później do ogrodu wpadli jeźdźcy. Ale… było ich tylko sześciu.
I psy. Wielkie, czarne, brytany.
Pan młody właśnie wybiegał z domu w jednym ręku dzierżąc rohatynę, a w
drugim jakiś pałasz. Uniósł do góry ostrze halabardy i już zamierzał
ciąć nią pierwszego jeźdźca, gdy w świetle lampionu dostrzegł jego
twarz i śmiejąc się w głos cisnął broń o ziemię.
–Javros, przyjacielu! Szczęście, że to ty!
W tym momencie Kartelusz również rozpoznał przybyłych: Zielone
pióropusze i czarne płaszcze ze srebrną sową na ramieniu! Toć to poczet
przedkremata Javrosa z Liczowa, sąsiada Worrapsa i jak on ożywieńca.
Przedkremat roześmiał się również, odsłaniając pożółkłe, ale nie do
końca nadgniłe zęby.
–A jednak dotarłem na twoje wesele, mimo, że bez zaproszenia! –
wyciągnąwszy dłoń przywitał się szybkim, męskim uściskiem z panem
młodym. – Musicie uciekać. Nie dalej niż cztery mile stąd znieśliśmy
podjazd Barrkeya. Ale ma ze sobą chyba ze trzy setki zbrojnych. Birga z
braćmi Grabarzami próbuje go odciągnąć jak najdalej od was, ale musicie
się pośpieszyć, bo nawet w ciemności rychło zorientują się, że to tylko
czterech ludzi, a nie żaden większy oddział. Biegnijcie do mostu,
zawalimy go za wami. Po drugiej stronie czekają konie i dwa wozy dla
kobiet. My tym czasem wrócimy jeszcze poharcować na tyłach Barrkeya.
–Ratujesz nam istnienie! Jak ci się odwdzięczę?
–Dbaj o swoją lubą Worraps, to wystarczy.
Zasalutował jeszcze na pożegnanie i zawróciwszy konie na wąskiej
przestrzeni między klombem róż a sadzawką, mały oddział przedkremata
zniknął w ciemnościach nocy tak nagle, jak się pojawił. I tylko jeszcze
przez jakiś czas w oddali słychać było coraz cichszy klekot rumaków.
Ruszyli w drogę niezwłocznie, porzucając wszystko poza
najpotrzebniejszymi tylko rzeczami, bo nauczeni przykrym
doświadczeniem, wspólnym dla wszystkich prześladowanych nacji,
wiedzieli, że w ucieczce każda chwila zwłoki może stanowić o różnicy
między życiem a śmiercią. A właściwie między istnieniem a zagładą,
bowiem większość gości, podobnie jak państwo młodzi, już dawno
pożegnała się z życiem. Zabrali tylko konie, broń, jakieś płaszcze na
wypadek niepogody i czym prędzej zagłębili się w bór, zdążając w
kierunku mostu na Trupawce – szerokiej rzece rozcinającej na pół
dolinę, w której znaleźli schronienie i w której mieli nadzieję jakoś
ułożyć sobie istnienie.
Kartelusz prowadził pochód. W zasadzie jego rola już się skończyła.
Ostrzegł przyjaciół i mógł iść swoją drogą. Coś go jednak przy nich
trzymało. Ni miał pojęcia, co takiego. Może poczucie odpowiedzialności
za Worrapsa i Anitę, których znał, można tak powiedzieć, od trumienki?
A może niechęć do samotnego włóczenia się nocą po lesie. Zresztą i tak
musiał im przecie pomóc przeprawić się przez most.
Most na Trupawce wznosił się szerokim łukiem nad jej czarnym grzbietem
w miejscu gdzie dwie ostrogi piaskowca wcinały się w nurt rzeki
zwężając ją na tyle, że można było pomiędzy nimi przerzucić drewniany,
pozbawiony przęseł most. Wyszli z lasu nad brzeg rzeki. Za plecami
mieli tonącą w mroku ścianę drzew. Gdzieś tam w oddali migotały jeszcze
słabe światła dworu Worrapsa. Uciekając nie zgasili lampionów, bo i po
co? Po drugiej stronie rzeki zbawcze schronienie obiecywał zdziczały
sad należący do majątku Javrosa. Tak jak obiecywał przedkremat, czekali
tam już jego słudzy z wozami i luźnymi końmi. Wozy niestety nie mogły
przejechać po nich na drugą stronę, bowiem jak powiedział czekający na
nich koniuszy Javrosa, stary, zasuszony Mahaza, belki podpierające most
zostały już przez nich nadwyrężone, aby łatwiej było go zwalić dowody i
tym sposobem na czas jakiś odgrodzić się od zbirów Barrkeya.
Pośpiesznie zaczęli wsiadać na przyprowadzone przez Mahaza konie.
Przekleństwem bowiem nieumarłych była niemożność przejścia nad
jakąkolwiek bieżącą wodą. Już nawet mały górski strumyczek stanowił dla
przeciętnego ożywieńca przeszkodę nie do przebycia. Najpierw usadzono
na konie kobiety, ale wierzchowców było tylko tuzin, a gości ponad pół
setki. Przeprawa musiał potrwać.
–Pozwolisz? – spytał Eksen Worrapsa, sprawnie zarzucając sobie Anitę na
plecy.
Pan młody skinął głową, przejmując laskę Nekrologa.
Nie oglądając się za siebie, Kartelusz z panną młoda uczepioną jego
szyi ruszył po heblowanych deskach mostu na drugą stronę. Starał się
iść jak najszybciej. W końcu nie wiadomo, jak daleko są ich
prześladowcy. nie było to jednak łatwe, bowiem noc mimo pełni była za
sprawą gęstych chmur wyjątkowo ciemna i musiał uważnie stawiać kroki,
by nie wywalić się jak długi. W połowie drogi usłyszał, jak Anita
pochlipuje cichutko. Bez łez, bo zombie nie tolerują soli.
–Co się stało ptaszynko? – spytał szeptem.
–Nic, Eksen, tylko żal mi wesela – westchnęła smutno – Wiesz, nawet nie
zdążył mnie przenieść przez próg.
–Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Nie po to wyrwałem was spod
władzy Nonachtesa, żeby teraz miało się wam coś stać.
W końcu dotarli na drugi brzeg i Kartelusz postawił Anitę na ziemi.
Moze to skrzywienie zawodowe, ale uznał, że pachniała cudownie: tują i
świeżo poruszoną ziemią. „Nie w tym życiu stary” – uśmiechnął się do
siebie w duszy.
Obok Vayrac, szary wilkołak, dalszy krewny panny młodej ze strony babki
odstawił na ziemię swoją wybrankę i szybkim krokiem zawrócił po
kolejnego pasażera. Kartelusz nie czekając zrobił to samo. Nim
skończyli przeprawianie gości obrócił tak jeszcze cztery razy.
W końcu na prawym brzegu rzeki zostali tylko on, Vayrac i pan młody.
–Nie będziemy się chyba ścinać o tę piękną kruszynę, mości
nekrologu rzucił Vayrac, który zdążył już przenieść na drugą
stronę wszystkie sześć druhen, z których jedna absolutnie tego nie
potrzebowała, ale była najładniejsza z całej szóstki.
–Uważaj! – krzyknął pan młody, bo nagle z ciemności wynurzył się
jeździec w rajtarskim półpancerzu i pochylając się w siodle ciął
wilkołaka na odlew. Ten jednak zaalarmowany krzykiem Worrapsa zdążył
się w ostatniej chwili uchylić i cios, który miał mu zdjąć głowę z
karku, ześlizgnął się tylko po ramieniu. Wilkołak wrzasnął
przeraźliwie. Znać, że ostrze było srebrne. Kartelusz chwycił w locie,
ciśniętą mu przez Worrapsa laskę i wyćwiczonym ruchem wysunął z wnętrza
niezawodne, stalowe ostrze. Obrócił się jeszcze , płynnie unikając
nieporadnego ciosu jeźdźca, nadal jeszcze rozchwianego w siodle po zbyt
zamaszystym cięciu wymierzonym w wilkołaka i szybkim ruchem wbił
stalowe pióro w szyję konia.
Kartelusz był ongi knechtem na książęcym wikcie, na długo przed tym,
nim na dobre zajął się księgami i z tamtych czasów pozostała mu jeszcze
wiedza, jak sprawnie walczyć z konnymi. A także pamięć, co garstka
jeźdźców potrafi zrobić z nie ustawioną w czworobok piechotą oraz parę
blizn pamięć tę konserwujących.
„Zginiemy” – pomyślał, zasłaniając się przed ciosem kolejnego rajtara,
widząc jak Worraps, syn uszlachconego kupca, nieudolnie zasłania się
swym rapierem przed ciosami trzeciego. Sądząc, po głuchym, gardłowym,
wilczym warkocie, Vayrac też miał pełne ręce roboty.
Z drugiego brzegu rzeki dobiegł go stukot siekier. To popędzani przez
Mahaza słudzy przedkremata w pośpiechu próbowali zwalić most do rzeki.
W innych okolicznościach Eksen pewnie próbowałby skoczyć ze skarpy do
rzeki i w ten sposób uniknąć niechybnej śmierci. Miał jednak
świadomość, że tylko oni trzej powstrzymują konnych przed
przekroczeniem mostu i urządzeniem rzezi wśród przyjaciół, którzy
dotarli już na drugi brzeg. Poza tym i tak nie zostawiłby Worrapsa. Nie
po tym, co powiedział Anicie.
„Zachciało ci się zgrywać bohatera!” – przeklął sam siebie w myślach,
kopiąc wygrzebującego się spod konia rajtara, bo nie miał szans
przyszpilić go po lewej do ziemi, parując jednocześnie kolejny najazd
jego towarzysza – „Tacy jak ty zaścielają pobojowiska wszystkich
bitew.”
Sparował jeszcze jeden cios i wyprowadził bardzo niezdarne pchnięcie w
nieosłonięte pancerzem ramię konnego, nie licząc nawet, że trafi. I
rzeczywiście nie trafił, ale ostrze ześlizgnęło się po napierśniku
wbijając się w szyję jeźdźca, a ten z kwikiem chwycił się za gardło i
osunął z siodła z przeciętą tętnica. Nie miał nawet czasu świętować
zwycięstwa, bo za plecami usłyszał rżenie wstrzymywanego gwałtownie
konia i widząc już oczyma duszy swoje plecy przebite rajtarskim
ostrzem, pchnął na oślep do tyłu.
…
Warszawa, jesień 2003.
Sławomir
Dzieniszewski
Melbrinionersteldregandiszfeltselior